sobota, 6 października 2018

Nie było mnie „tam”


W zeszłym tygodniu pisałem ograch, w które zagrałem ponownie po latach i przy których znów bawiłem się całkiem nieźle. Jednakże, jest druga strona medalu związana ze starymi grami – tytuły, w które nie grałem i spróbowałem teraz.
Ponad rok temu, pod postem o mojejprzygodzie z darmowym weekendem z Fallout 4, jeden z moich czytelników (wybaczcie, nie pamiętam który, a jak wiecie – dostępu do tamtych komentarzy nie ma :() napisał wówczas, żebym zagrał w oryginalnego Fallouta.
I wiecie co? Spróbowałem. Naprawdę, próbowałem… ale nie dałem rady pograć dłużej niż kilka minut. Najpierw myślałem „ta, bo grafika jest najważniejsza, co, MajinYoda?”, ale nie. To nie było to. To „coś” uświadomiłem sobie niedługo później.


W „Straży nocnej” Pratchetta jest fragment, gdy Nobby i Fred Colon szykują się do wyjścia z gałązkami bzu, jeden z funkcjonariuszy - młody, niedoświadczony – spytał ich czemu mają te „fioletowe kwiatki?”, „czy on też może je założyć?” i „gdzie idą?”. Dostaje odpowiedź: „nie było Cię tam”.

I to jest właśnie sedno – nie było mnie „tam”. Diablo, Warcraft, Dungeon Keeper, Fallout 1&2, Neverwinter Nights… i setki innych tytułów, w które (z różnych powodów) nie grałem „wtedy” i nie darzę ich najmniejszym nawet sentymentem. Przez to (lub dzięki temu – jak kto woli) nie jestem w stanie ogarnąć dawnych mechanik, nie podoba mi się grafika w tych grach a w ten sposób – nie jestem w stanie poznać ich fabuły.



Nie sądźcie jednak, że jakoś strasznie się tym przejmuję. Nawet jeśli czegoś nie wiem (np. nie znam fabuły Warcraftów i nie znam przez to historii jakiejś postaci z WoWa) zwyczajnie sobie doczytuję w internecie. Właściwie nie czuję też ciśnienia, że "koniecznie muszę poznać grę X, bo to taki klasyk!". W końcu w takiego np. Death Race'a też nigdy nie grałem :P. 

Jednakże, co muszę koniecznie podkreślić, szanuję osoby, które „tam” były, dla których wymienione przeze mnie tytuły były tym, czym dla mnie opisywany w poprzednim wpisie SWAT 3. Oraz osoby, które potrafią się przemóc i, w przeciwieństwie do mnie, chciałyby być "tam", nie patrząc aż tak mocno na te aspekty, które mnie odrzucają. Ale, ostatecznie, wszyscy jesteśmy graczami i jakoś się dogadamy :P.

sobota, 29 września 2018

Magia „staroci”

Wiele lat temu napisałem tekst o „grach pogrzebanych” (jego reupload możecie znaleźć tu). Przyznam, że od tamtego czasu trochę się zmieniło i dziś bez problemów można kupić stare gry. Tylko, właściwie, po co?

To pytanie zadaję sobie, choć chyba nie jestem do tego właściwą osobą, ponieważ sam, niedawno, zaopatrzyłem się w kilka „staroci”. Pierwszy był SWAT 3, do którego klucz gog otrzymałem za darmo ;). Uznałem, że trzeba zobaczyć tę produkcję „po latach”, bo, musicie wiedzieć, była to jedna z pierwszych gier, w które grałem (ściślej pisząc – najpierw grałem w demo tej produkcji a kilka lat później – w pełną wersję - obie z płyt z CDA (RIP CD/DVD, tak przy okazji ;))).



I wiecie co? Gra mnie wciągnęła, przeszedłem całą kampanię (poza misją w kanałach – nienawidzę jej!) i bawiłem się równie dobrze, co lata temu! Jedyny kłopot, jaki miałem, to włączenie gry na Win10, ale z pomocą internetu i kilku programów udało mi się ją włączyć. A, jeśli zechcecie, mogę przygotować recenzję tej gry ;).

Drugą produkcją był Gothic 3 aka „najtańsza gra, jaką do tej pory kupiłem” (całe 3 złote na gogu). Wprawdzie na mojej półce dumnie stoi czerwone pudełko, które niegdyś zrobiło na mnie spore wrażenie, ale uznałem, że wersja cyfrowa będzie miała od razu wszystkie łatki wgrane i sobie pogram. Tym razem było nieco gorzej – grę przeszedłem wzdłuż i wszerz wiele lat temu i ostatecznie zatrzymałem się w Monterze (czyli, mniej-więcej w 5-10% gry), ale z pewnością jeszcze do niej wrócę. W końcu, to przy tej grze miałem swojego kaca moralnego ;).

Trzeci zakup był bardzo nietypowy – kupiłem bowiem całą serię gier. Metal Slug to produkcje, które (pirackie, do czego ze wstydem się przyznaję) ogrywałem nie na pececie, lecz palmtopie (o którym kiedyś zrobię osobny wpis). Na Windows 95 (!) emulator się przycinał (gry zresztą też), ale miały tam swoją magię. Szkoda, że ich obecne wydanie jest pozbawione wielu elementów (m.in. save, którego albo nie ma albo mi nie działa – trudno określić). Nie działa mi też drugi kontroler, niestety, przez co nie mogę grać z bratem (ja na klawiaturze, on na padzie). W każdym razie, póki co pograłem trochę w pierwszą część i niebawem planuję ją ukończyć.



Opisując to starałem się znaleźć odpowiedź na postawione pytanie i chyba ją znam – ponieważ te gry kiedyś dawały mi radość i dziś, mimo upływu wielu lat, wciąż są to świetne produkcje. Nawet, jeśli nie ma już tego efektu „łał”.

Jednakże, do wspomnianych wyżej produkcji mam sentyment… a co z innymi „starociami”? O tym będzie za tydzień.
A jakie jest Wasze zdanie na ten temat?

sobota, 7 lipca 2018

MajinYoda i Wreszcie Koniec


Czas na ostatnią część wpisu o książce „Harry Potter dobry czy zły?”. Ta część książki została dopisana po oryginalnym wydaniu pozycji. Żeby nie było tak długo, jak poprzednio (i tak jest niewiele lepiej…), sporo kwestii ominę. Gotowi?

Gdy w lipcu 2003 roku ukazał się szósty tom serii i Harrym Potterze, kanadyjska agencja informacyjna LifeSite News opublikowała negatywną opinię ówczesnego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kardynała Josepha Ratzingera, na temat Harry’ego Pottera. Wypowiedź została znaleziona w internecie w jednym z wywiadów przeprowadzonych ze mną w 2003 roku. Wywiad miał miejsce zaraz poi tym, jak wysłałam kardynałowi moją książkę i otrzymałam od niego odpowiedź.

sobota, 30 czerwca 2018

MajinYoda i Bryk Totalny


Jak tam Wasze zdrowie psychiczne po zeszłotygodniowymwpisie? Mam nadzieję, że dobrze, bo czas na drugą część przygód w demoniczno-satanistyczno-okultystyczno-ateistycznym świecie Harry’ego Pottera.

Tym razem będzie to wyglądało ciut inaczej. Autorka poświęciła cały rozdział opisaniu i jednoczesnym skomentowaniu wydarzeń z Zakonu Feniksa – na jednej stronie znajduje się streszczenie a na drugiej – komentarz. U mnie nieco to zmodyfikuję – komentarz będę zaczynał od ukośnika „/” i zapisywał kursywą. Do tego mocno to skrócę – choć robię to z bólem, wierzcie mi. Wszystkie boldy pochodzą z ksiązki :).

Gotowi?

(…)Harry zostaje wezwany do Ministerstwa Magii, ponieważ użył zaklęcia w świecie ludzi. Boi się najgorszej ze wszystkich kar: wyrzucenia z Hogwartu/Głównym motywem działania Harry’ego nie jest walka ze złem, a pozostanie w szkole magii i czarodziejstwa.

sobota, 23 czerwca 2018

MajinYoda i Fanatyzm Pseudoreligijny


Na tym blogu pokazywałem już głupoty wypisywane o grach (co, zasadniczo, było fundamentem KY), nabijałem się z głupot o anime, gdzieś tam pojawiły się też filmy… Tym razem zajmę się czymś innym – „mądrościami” o serii książek o Harrym Potterze. Będzie to przygoda wyjątkowa, ponieważ zamiast tradycyjnych dwóch części będą trzy. Nic nie poradzę – stężenie fanatyzmu jest tu zbyt wysokie.

Książka „Harry Potter – dobry czy zły” została napisana przez niemiecką socjolog Gabriele Kuby w 2003 roku. Ja posiadam polską wersję z 2006 roku, przetłumaczoną przez Dorotę i Wojciecha Muszyńskich, więc na końcu znajduje się dodatkowy rozdział, dopisany w 2005 roku – znajdzie się on w trzecim wpisie. Sama książka jest, chyba, najczęściej cytowaną pozycją przy krytyce książek Rowling – nawet na okładce widnieje dumny napis „rekomendacja Benedykta XVI”. Cóż, podejrzewam, że obecny papież-emeryt nigdy nie czytał HP (Autorka zresztą też nie, choć twierdzi inaczej, o czym niedługo się przekonacie), a wiedzę o nim zaczerpnął z tej pozycji… i można powiedzieć, że tak to się zaczęło…

sobota, 16 czerwca 2018

Krótko o E3


W tym tygodniu odbyły się targi E3 i, muszę Wam się przyznać, początkowo sądziłem, że będzie to kolejne, nudne E3. Ale nie, znalazło się kilka gier, z którymi mogę zechcieć się zapoznać.

Na pierwszym miejscu, bez wątpienia, stoi Assassin’s Creed Odyssey.


sobota, 9 czerwca 2018

Cyny Game


Jako, że wielkimi krokami zbliża się Mundial w Rosji pomyślałem o czymś: jaką widzielibyście jedenastkę złożoną z postaci z gier/filmów/seriali/książek? Oto moja propozycja, swoje podawajcie w komentarzach (ciekawe kto pierwszy wspomni o Tsubasie :P).

sobota, 2 czerwca 2018

Edukujemy się


Zgodnie z obietnicą sprzed kilku tygodni czas na prawdziwie mądrą książkę. „Edukacja w pikselach” autorstwa Karola Kowalczuka (2016) jest właśnie taką pozycją – a co najlepsze: opisuje także, negatywnie, tekst „naukowy”, o której niedawno pisałem.

Oczywiście, nie będę żywcem przepisywał całej książki.

sobota, 26 maja 2018

Smoczy pojedynek


Dragon Ball – jedyne anime, do którego mam sentyment, i które wciąż lubię oglądać – szczególnie genialną Zetkę (oczywiście, po angielsku). Ale to nie ta wersja będzie dziś porównywana – lecz jej „następcy” – GTi Super. Jak fani zapewne wiedzą – ta druga seria jest kanoniczna. Niemniej, postanowiłem odpowiedzieć na pytanie – którą serię ocenię lepiej? Zachęcam Was do pisania swoich przemyśleń i komentarzy :). Przy okazji trochę sobie pomarudzę, ale wiecie, że to lubię :P.

Zacznę od fabuły – przyznam szczerze, że ta z GT nigdy mi się nie podobała – nie wiem kto był taki mądry, by wymyślić, że Goku powinien być znowu dzieciakiem… I to nie przez jedną-dwie sagi, a przez cały serial (z małymi wyjątkami, o czym za chwilę).




Poza tym, w historii przedstawionej w GT nie podobał mi się motyw szukania Smoczych Kul – i to w sposób o wiele nudniejszy niż w poprzedniczkach. Zresztą – samo wprowadzenie Czerwonego Shenrona było mocno naciągane. No serio, kto by trzymał tak niebezpieczne przedmioty razem i jeszcze beznadziejnie strzeżone? I jeszcze to, że rozlatują się po całej galaktyce (czy tam wszechświecie) i doprowadzają do wybuchu planety, na której wypowiedziano życzenie… Kto to wymyślił?

Co dziwniejsze, czego także nie rozumiem, Ziemia zostaje zniszczona przez Czerwonego Shenrona, bo upłyną rok. Okej, ludzie uratowani, a Porunga przywraca Ziemię na swoje miejsce… Tylko czemu, na Zeno, nikt nie pomyślał, by przy okazji poprosić go o… bo ja wiem… przywrócenie Goku normalnego wyglądu? Ostatecznie, Porunga jest w stanie spełnić trzy życzenia. Więc nie powinien to być dla niego problem, nie?

Z kolei z fabułą Supermam inny problem: o ile pierwszej sadze można wybaczyć kilka kwestii związanych z koniecznością przypomnienia/zapoznania widzów ze starymi bohaterami, tak saga Friezy jest zupełnie bez sensu. Samo wskrzeszenie (i to w kawałkach) najciekawszej złej postaci w całym DB było dobrym pomysłem (choć czuć było, że to odgrzewany kotlet…), tak wprowadzenie Ginyu tylko po to, by zginął (w zabawny sposób, fakt) po jakiś dwóch odcinkach? Nie wspominając o przybocznych Friezy, którymi w sumie chyba nikt się nie przejmował – nie byli taką klasą jak Zaarbon, Gui czy całe Ginyu Force – po prostu gdzieś tam robili za tło, coś pogadali, a nawet nie pamiętam teraz ich imion.

Skoro zarys fabuły mamy za sobą (będę o niej wspominał później), czas zająć się postaciami i ich mocami… Bezsensownie odmłodzony Goku, jak już wspomniałem, nie jest dzieciakiem przez całą serię. Mimo, że jego formy SSJ 1-3 utrzymują jego formę, tak z niewyjaśnionych powodów SSJ4 (którego nazywałem i nazywam „czerwoną małpą”) odwraca efekt życzenia. Wiem, ze jaki…ś czas temu napisałem, że kochamy DB za dziury fabularne, ale tutaj mamy ogromne dziursko!

Ale zostawmy Goku, niech sobie będzie dzieciakiem. Gorzej sprawa ma się z Vegetą. O ile motyw z „córeczką tatusia”(o której też zaraz napisze kilka słów) jest świetny, o tyle zarówno saga Baby’ego i późniejsza pokazują jak bardzo kiepską postacią jest Książę w GT. Zupełnie nie rozumiem jak jakiemuś tuffulskiemu słabiakowi udaje się go przejąć – PRZEJĄĆ! Mam wrażenie, że to miało być takie nawiązanie do Majin Vegety, ale w Zetce Książę przynajmniej pokazuje, że Babidi nie ma nad nim żadnej władzy. Zabrakło mi tego, szczerze przyznam. Dobrze jednak, że w Super pojawił się żart z tego wątku ;):



W Sadze Super 17 Vegeta znowu odgrywa rolę chłopca do bicia (pokonał np. Nappę, wow…). Z kolei w ostatniej sadze – Złych Shenronów  - Vegeta przez większość czasu nie odgrywa żadnej roli. Ot, jest. Dopiero pod koniec przybywa w chwale i glorii… Żartuję, przybywa, by pomóc Goku, osiągając poziom SSJ4… Znowu – nie wiem dlaczego twórcy zastosowali najgłupszą zagrywkę odnośnie tej transformacji – zamiast osiągnąć ją po swojemu: treningami, walką, chęcią przebicia Kakarotto – Książę sięga po jakieś promienie. Innymi słowy – idzie na skróty! Vegeta!! Nigdy nie mogłem tego zrozumieć.

Skoro omówiłem obu bohaterów, czas na ich fuzję – Gogetę. Kiedy pierwszy raz, za dzieciaka, oglądałem GTmyślałem sobie „WOW! Teraz na bank pokonają tego złego”. Ale nie – twórcy znowu z jakiegoś powodu postanowili zrobić z tej postaci kompletnego głąba (vide konfetti… konfetti!!!).



Super również mnie nieco zawiodło pod względem aktywności Vegety. Szczęśliwie, przynajmniej tutaj zachował swoje cechy i nie idzie na skróty, niekiedy nawet przebijając Goku (vide walka z Toppo). I choć na jakiś czas traci moc (w fillerze) to jest to lepiej wytłumaczone fabularnie i przynajmniej stara się coś zrobić (vide – desperackie ratowanie Trunksa, które niemal go zabija).

W Super pojawia się także ich fuzja – Vegito. Szkoda, że Toriyama zastosował podobny zabieg jak w GT… Chociaż nie – muszę przyznać, że walka między Vegito a Fused Zamasu jest przynajmniej emocjonująca i nie ma tego efektu „co tu się odp…?”.

Dobra, czas napisać kilka słów o pozostałych postaciach: Pan GT zachowuje się jak idiotka. Wiem, że ma zaledwie 10 lat, ale twórcy nie pomyśleli, że nawet w tym wieku nie można być takim idiotą. Ale przynajmniej wygląda na swój wiek, nie to, co młodsza od niej o rok (!) Bulla. Kiedyś myślałem, że ona ma 14-15 lat, a tu się okazało, że w GT ma 9… Jak scenarzyści mogli to przegapić?

Pozostaje jeszcze kwestia Piccolo… Jedyne, co zrobił w GT to to, że się zabił razem z Ziemią. Niby było to wyjaśnione fabularnie – chciał zniszczyć Czerwonego Shenrona – ale przecież musiał być inny sposób. Dobrze, że przynajmniej potem odegrał swoją rolę przy wypuszczaniu Goku z piekła… co jest o tyle dziwne, że przecież Goku już kiedyś z piekła wyszedł. Ale dobra, nie czepiajmy się.

Nameczanin w Superodgrywa o wiele większą rolę, szczególnie pod koniec. Wcześniej pojawia się sporadycznie (jako niańka…), a nawet raz ginie, ale przynajmniej jest pokazywany.

Skoro o tym wspomniałem – krótko o finałach obu serii. Zarówno GT jak i Super skończyły się całkiem podobnie do Zetki – główny wróg pokonany, wszyscy się cieszą, pokój i jajko na twardo dla wszystkich… Przy czym Omega Shenron został pokonany w sposób aż zbyt mocno przypominający pokonanie Majin Buu – czyli Spirit Bombą – co dla fanów Zetki było zapewne świetne. Jednakże, uważam, że pokonanie Jirena było o wiele ciekawszym finałem. Zwycięstwo, okupione ranami, bólem i koniecznością walki ramię w ramię z Friezą jest dla mnie kwintesencją DB. Do tego, na końcu GTGoku zwyczajnie odlatuje, żegnając się z widzami na zawsze, a w Super robi to, co powinien – czyli trenuje, by stawać się silniejszym. Czyli standard zarówno dla Kakarotto jak i Vegety :).

Jeszcze słowo o nowych formach SSJ. Tu muszę przyznać, że obie serie się popisały. Zarówno „czwórka” (wiem, że nazwałem ją „czerwoną małpą”, ale to nie jest inwektywa a opis) jak i SSJ God oraz SSJ Blue spełniły moje oczekiwania. Jestem też ciekaw która z nich jest silniejsza? Ponoć za jakiś czas się tego dowiem :).

By już nie przedłużać kilka słów o muzyce… Dobra, przyznam Wam się szczerze – Dan dan kokoro hikareteku z serii GT jest jedną z moich ulubionych piosenek, choć nie w wykonaniu Field of View (to ta z serii), a przez (nieżyjącą już) autorkę słów do tego utworu – Izumi Sakai, wokalistkę zespołu ZARD. Co ciekawe, podoba mi się również ta wersja:



Co wcale nie oznacza, że utwory z Super mi się nie podobały – jak niedawno pisałem [link] do gustu przypadł mi utwór Ultimate Battle w wykonaniu Akiry Kushidy, ale także oba openingi (Chōzetsu! Dynamic! wyk. Kazuya Yoshii oraz Limit Breaker x Survivor wyk. Kiyoshi Hikawa) znajdują się na mojej playliście.

Pora na werdykt… jak widzicie, mimo sentymentu do GT, uważam serię Super za o wiele lepszą. Możecie się ze mną, oczywiście, nie zgadzać :).

sobota, 19 maja 2018

Protect the Kingdom!


Tuż przed Długim Weekendem postanowiłem wreszcie pograć w jakąś grę mobilną na moim smartfonie (z Androidem). Szybko wybrałem grę Kingom Rush, typowego przedstawiciela gatunku Tower Defence. I muszę przyznać, że jest to całkiem dobra produkcja.

Gra jest darmowa, z opcjonalnymi mikropłatnościami, co jest dość typowym modelem w przypadku gier mobilnych. Spodobało mi się jednak, że za prawdziwe pieniądze kupuje się tylko dwie rzeczy: gemy i bohaterów. Przy czym te pierwsze można także zdobyć za darmo – 100 sztuk za obejrzenie reklamy innej giry (ta czynność jest powtarzalna, choć są tu pewne ograniczenia – maksymalnie udało mi się obejrzeć 25 (!) reklam pod rząd zanim gra mi zablokowała tę opcję) oraz poprzez zabijanie wrogów.


Za gemy kupujemy wspomagacze – dynamit, fiolki zamrażające, złoto do użycia podczas gry, zwiększoną ilość życia naszej bazy czy bombę atomową, która zabija wszystkich wrogów na planszy (koszt – 999 gemów).



Jeśli chodzi o bohaterów to są dość kosztowni – od $6 do $21 - i zwykle o wiele lepsi niż trzej darmowi, których dostajemy podczas kampanii. Nie kupiłem jednak żadnego z nich – całkowicie wystarczyła mi dość wcześnie zdobyta łuczniczka Alleria (ciekawe co Blizzard na wykorzystanie tego imienia :P?).

Odnośnie samej rozgrywkę to nie ma tu nic, czego nie można znaleźć w podobnych produkcjach – kilka ścieżek, po których podążają wrogowie i poustawiane wzdłuż nich pola, na których budujemy nasze wieżyczki. Tych są cztery rodzaje – baraki wystawiające żołnierzy na ścieżkę, łucznicy ostrzeliwujący wrogów, wieże magów spowalniające wrogów oraz artyleria atakująca wolno, ale mocno. Każda z tych wież ma cztery poziomy (ulepszane zdobywanym podczas gry złotem), przy czym przy ostatnim mamy wybór między dwoma różnymi kombinacjami, z różnymi dodatkowymi ulepszeniami.



I tak: żołnierze stają się albo tankującymi paladynami (taki holy-prot ;)) lub szybkimi i zadającymi mnóstwo obrażeń barbarzyńcami, łucznicy stają się łowcami mogącymi spowalniać i zatruwać wrogów lub muszkieterami zadającymi duże obrażenia na bliski dystans, mag może albo cofać wrogów uderzeniami i przenikać ich pancerze lub zamieniać ich w owce (znów WoW się kłania :)) lub stawiać golemy, natomiast artyleria staje się „Wielką Bertą” lub generatorem Tesli, jednak w tym przypadku koszt tej pierwszej jest tak wielki, że bardzo rzadko nią grałem. Generator razi przeskakującym między wrogami prądem.

Do tego dochodzą jeszcze dwa zaklęcia: deszcz ognia i przywołanie „milicji”. Zarówno zaklęcia, jak i wieże trzeba ulepszać. Robi się to za pomocą gwiazdek, zdobywanych za wygrywanie plansz. Ale o tym za chwilę.



Gra ma trzy poziomy trudności oraz dwa tryby: kampanii i hordy. O ile tego drugiego nie trzeba przedstawiać (choć muszę zaznaczyć, że to świetny sposób na zdobycie darmowych gemów), tak o pierwszy, trzeba napisać kilka słów. Na kampanię składają się liczne plansze - główny wątek ma ich 12, a pobocznych jeszcze nie udało mi się ukończyć, ale  po ukończeniu głównych na mojej mapie pojawiło się ich sześć, przy czym każdy z nich ma jeszcze jedną-dwie kolejne. Mapa jest całkiem intuicyjna i nie wymaga przesadnej ilości klikania.



Jednocześnie, każda plansza kampanii ma trzy poziomy trudności, przez co rozgrywka jest bardziej urozmaicona. Za wygranie na pierwszym poziomie dostaje się max 3 gwiazdki, a drugiego i trzeciego – po jednej gwiazdce. Dodatkowo, te wyższe mają pewne ograniczenia - brak bohatera lub brak możliwości korzystania z wieży maga.

Graficznie gra wygląda całkiem przyjemnie, szczególnie tła, choć i wygląd postaci może się podobać. Trudno mi jednak ocenić muzykę, bo grałem głównie na wyciszonych głośnikach, ale udało mi się zorientować, że muzyka trzyma się pseudo-średniowiecznych klimatów.



Ogólnie, choć w kwestii TD jestem laikiem, gra mnie wciągnęła. Wprawdzie nie nadaje się na podróż MPK (no, chyba, ze ktoś jedzie z jednego końca miasta na drugi), ale myślę, że nada się na wakacyjne popołudnia czy na przejazd pociągiem.

Grze wystawiam ocenę 4+/6 głównie ze względu na płatnych bohaterów (z darmowych tylko wspomniana Alleria się do czegoś nadaje) oraz zdarzające się problemy techniczne (kilka razy mi się zawiesiła, a raz czy dwa całkowicie wyłączyła). Nie podobały mi się też "komiksowe" efekty ciosów (widoczne na screenie powyżej). Niby przywodziły na myśl te z Wormsów, ale zdarzało się, w ferworze walki, że się na siebie nakładały. Ale jeśli ktoś lubi takie efekty to tu je znajdzie :).

PS. Wszystkie screeny wykonałem sam :).

sobota, 12 maja 2018

Klasyk MSMów


Przez kilka ostatnich lat opisałem na moim blogu wiele pozycji, bardziej lub mniej naukowych, traktujących o grach komputerowych. Najwyższy czas zająć się najważniejszą (bo najczęściej cytowaną) z nich wszystkich – „Zabawa w zabijanie” Marii Bran-Gałkowskiej i Iwony Ulfik (-Jaworskiej) z 2000 jest swoistym początkiem spychologii. Przez długi czas wstrzymywałem się z opisywaniem tej książki, ale jedna z nowszych pozycji, na którą natrafiłem, porusza także jej temat (negatywnie), więc uznałem, że czas się nią zająć. Warto jednak dodać, że poza grami obrywa się także telewizji, co także opiszę (a co mi tam ;)).

Najgorsze jest jednak to, że trudno wybrać jakieś „sensowne treści”, które już by się nie pojawiły wcześniej na moim blogu - szczególnie w książkach dr Ulfik-Jaworskiej, która chyba nie zna słowa „autoplagiat”, widać, że zrobiono jedne badania i na ich podstawie powstawały kolejne książki i artykuły… ekhem… naukowe. Co znacząco utrudniło mi zadanie…

Niemniej, zapytam – jesteście gotowi? :)

(…)Obrazów przemocy, walki, wypadków i nieszczęść jest w telewizji bardzo dużo. (…) Najwięcej agresji zawierają filmy przygodowa, jednak w programach przygotowanych dla dzieci też jest jej bardzo dużo.

Okej, nie bardzo jest się tu czego przyczepić… szkoda tylko, że Autorki nie zechciały wymienić konkretnych filmów/programów…

W styczniu 1995 roku przeanalizowano wszystkie programy dziecięce podczas I tygodnia {?}. W tym okresie na 68 programów przeznaczonych dla dzieci (w tym programy edukacyjne) 39 (57%) zawierało sceny przesycone emocjami przemocy {???}, złośliwości itp., w tym 16 (23%) programów było praktycznie tylko tymi emocjami napełnione. W 35% programów pojawiała się złośliwość i szyderstwo, w 28% podstęp i kłamstwo, a w 28% przemoc i znęcanie się.

Kolejny raz – brak jakichkolwiek tytułów. Ale wiecie co? Postanowiłem znaleźć ramówkę z tamtego okresu (co, w dobie internetu, jest banalnie proste) i poszukać tych tajemniczych programów. Jako, że w tamtym czasie żyłem i sporadycznie oglądałem TV (miałem 5 lat, więc więcej czasu spędzałem z rodziną i na dworze niż przed ekranem) inaczej na patrzyłem. A i nie wszystkie pamiętam ;). Jest to chyba jednak temat na osobny wpis.

Źródło: pewex.pl
(BTW - kto oglądał? :))

Ale przejdźmy dalej:

W ciągu jednej godziny analizowanej w styczniu 1995 roku (od 19 do 20) scen destrukcyjnych było w jednym dniu około 34, z tego 14 znajdowało się w Wieczorynkach, a 20 w Wiadomościach.

Tak przepisuję te cytaty i wiecie co? Mam wrażenie, że Autorki na siłę dopatrywały się takich scen i aż dziwne, że nie napisały np. o szkodliwości Baśni Andersena – szczególnie polecam ten o Małej Syrence i o tym jak oddała głos za nogi, jak miała zabić ukochanego księcia (który jej nie chciał) i jak chce się zabić na końcu. Na pewno w tej wersji bajka spodoba się każdemu spychologowi :P.

Szczególnie patrząc na to, co się wówczas działo na świecie – m.in. trwała pierwsza wojna czeczeńska. Czyli w Wiadomościach nie było zbyt „kolorowo”. Tymczasem, w Wieczorynce królowały: Pszczółka Maja (fakt, anime ;) (choć wtedy raczej mało kto o tym myślał…)), Pinokio(szkoda. że nie wiem która wersja…), bajki z udziałem lalek i aktorów, Muminki (znów anime, do tego gołe latały i dzieci deprawowały :P), Strażak Sam(ogień = destrukcja, nie?) oraz Myszka Miki i Kaczor Donald (kolejne golasy!).



Nie ma się więc co dziwić, że Autorki się świecie oburzyły :D.

W tym miejscu pojawia się kilka wybranych przez Autorki cytatów z recenzji różnych gier:

(…) Recenzja gry pt. <<Blood>> (<Krew>>) opisuje to (śmierć wrogów – dop. MY) następująco: <<…w przeciągu kilku minut od rozpoczęcia gry twoje gałki oczne stają się czerwone gdy pozbywasz się martwaków na różne egzotyczne sposoby. Przykłady: wbijasz widły w głowy jakichś kolesi, miotasz ogień za pomocą aerozolu i zapalniczki etc.>>(<<PC Gamer PL>> nr 9/97).

Mam wrażenie, że Autorki wybrały ten fragment nie bardzo rozumiejąc, że recenzenci wówczas pisali dość specyficznym językiem (teraz też im się to zdarza ;)). Jestem też ciekaw co by powiedziały o np. takim fragmencie:

(…)Najlepszą taktyką na niektórych przeciwników jest (…) pięściarstwo, szkoda tylko, że brutalne egzekucje ogłuszonych nieszczęśników - takie jak rozdarcie nieumarłego na pół czy rozerwanie wilkołakowi paszczy – przez swoją powtarzalność mogą szybko się opatrzyć (CDA nr 6/2018, s. 43)

Szanowny CormaCu, autorze tych słów – jeśli to czytasz to wiedz, że powinieneś zgłosić się do najbliższego spychologa z objawami desensytyzacji, spowodowanej grami komputerowymi oraz muzyką metalową :P.

Przejdźmy dalej:

(…)Jak pokazują badania, dzieci oglądają programy telewizyjne po kilkadziesiąt godzin na tydzień, co całkowicie zmienia ich tryb życia w stosunku do okresu <<przedtelewizyjnego>>, który mieliśmy w Polsce zaledwie 30 lat temu.

Nie wiem czy w 2000 roku Autorki to zauważyły – ale w latach `70 (i ogólnie czasach PRL) 1. było mniej kanałów oraz 2. mniej osób miało dostęp do telewizji, co oznacza, że powyższe zdanie jest nic nie warte – to tak jakby napisać „współczesne dzieci spędzają więcej czasu przy telefonie niż 40 lat temu”.

Choć, mam też wrażenie, że Autorki, pisząc te słowa, myślały sobie:

Źródło: blasty.pl

Zmiana dokonana na tak wielką skalę musi pociągać za sobą różnorakie skutki poprzez to, ze czas poświęcany telewizji jest zarazem czasem odbieranym innym zajęciom, również poprzez specyfikę percepcji programów telewizyjnych, a przede wszystkim przez ich wartość treściową.

Ostatnie zdanie jest trochę niejasne dla mnie, więc chyba nie powinienem się go czepiać. Aczkolwiek, wykorzystanie słowa-wytrychu „musi” świadczy o tym, ze Autorki tylko tak założyły, bez najmniejszej pewności. Pomijając już to, o czym napisałem akapit wyżej.

Dobra, muszę przeskoczyć sporo stron (a robię to z bólem) i zająć się wreszcie grami:

(…)Obserwacje potoczne oraz przegląd literatury przedmiotu pokazuje, że większość gier komputerowych ma charakter <<agresywny>>, tzn. zawiera treści antyspołeczne i brutalną przemoc.

Myślicie, że Autorki wymienią jakieś tytuły? Phi, wcześniej, w pominiętych przeze mnie fragmentach, było o MK, Carmageddonie i DOOMie, więc musi Wam wystarczyć :P.

Dalej są nasze ulubione badania –Test Zdań Niedokończonych i Opowiadań  Niedokończonych, przeprowadzonych na 30 chłopcach „komputerowych” (K) i 30 „niekomputerowych” (NK), czyli liczebnie jest tych osób bardzo mało – zaledwie 60 – i to z jednej szkoły!
Warto jeszcze dodać, że badane były osoby w wieku 13-15 lat - czyli, czego Autorki raczyły nie zauważyć, okresie życia tuż przed lub w trakcie buntu, który u każdego przebiega inaczej (np. ja go wcale nie miałem, ale moi koledzy z klasy tak).

Oczywiście, nie będę wypisywać wszystkiego, bo nie ma na to miejsca ;). Zrobię więc to samo, co Autorki – tendencyjnie podobieram odpowiednie cytaty :P. Liczby podane w nawiasach [ ]są moje.
 „(…)Stosunek do śmierci: Fakt śmierci i jej nieuchronność znacznie częściej budzi lęk wśród chłopców komputerowych [76,6%], natomiast z grupy NK częściej deklarują rak lęku przed śmiercią [60%].

Nie rozumiem o co tu Autorkom chodzi.. to znaczy rozumiem – o dokopanie „komputerowcom” :P – ale mam na myśli coś innego – nie podały co K rozumieją pod pojęciem „lęk przed śmiercią”, a jest to szalenie istotne!

Dalej są opowiadania, ale jest to zbyt długie, by zmieścić to wszystko w jednym wpisie. A i sama metoda badania jest mocno kontrowersyjna – ot, Autorki sobie interpretowały wypowiedzi wspomnianych nastolatków (więcej o błędach będzie w zapowiadanym MoG, więc do tematu jeszcze wrócę :)). Przejdźmy więc dalej:

(…)W grach komputerowych pokazywany świat jest najczęściej zagrażający, niebezpieczny, pełen wrogów {patrz FIFA99, nie? :P}. Bohater musi walczyć, by przeżyć, musi być bezwzględnym nieufny, bo każdy <<inny>> może okazać się nieprzyjacielem.

Dlatego, drogie dzieci, jeśli w prawdziwym życiu zobaczycie pod swoim blokiem grupę dresów to nie zakładajcie, że są źli. Podejdźcie i przywitajcie się z nimi. I oddajcie im portfel i telefon, bo może akurat są sportowcami i zbierają na wyjazd na wymarzone zawody?

Zatem osamotniony w walce bohater musi zrobić wszystko, aby przeżyć – musi mieć najlepszą broń (czyli najskuteczniejszą), posiadać określone umiejętności walki, mieć np. trzy życia (albo nieśmiertelność), posiadać pieniądze, za które może nabyć potrzebne do przeżycia rzeczy itp.

Autorki mają rację – przecież żołnierze na wojnę nie biorą żadnego sprzętu i walczą jedynie na słowa (a i one muszą być wyważone – żadnych „hultajów” czy innych „łobuzów”!) – nawet Sun Tzu o tym pisał!

Pomijam tu kwestię żyć, bo w 2000 roku mogły tak jeszcze napisać ;) (choć taki SoF psuje ten obraz).

Zatem podstawowymi zasadami obowiązującymi w grach komputerowych są: przemoc wobec innych, zdobywanie i gromadzenie dóbr oraz silna koncentracja na własnych korzyściach.

Pomijając fakt, że zwykle (choć nie zawsze, co trzeba podkreślić (choćby takie GTA)) ci „inni” też nas atakują (czyli dochodzi do odparcia ataku), a skoro już musimy walczyć – to musimy mieć czym i za co. Do tego jest (i było) wiele gier, w których bohater musiał uratować świat/miasto/cokolwiek (patrz: seria SWAT). Ale o tym Autorki nie zechciały napisać, bo by do tezy nie pasowało, nie?

Poruszając się w rzeczywistości określonej gry komputerowej, gracz zmuszony jest w swoim działaniu podporządkować się rządzącym w niej zasadom {to coś złego?} oraz odpowiednio je wykorzystywać, aby osiągnąć określony przez grę cel, co wpływa na kształtowanie się błędnych przekonań odnoście realnej rzeczywistości.

Hmm… czyli mam rozumieć, że spychologia zakłada, iż ludzie są debilami i nie odróżniają fikcji od rzeczywistości? Dodatkowo, skoro w świecie gry panują takie, a nie inne prawa to jak gracz ma się do nich NIE stosować? Dura lex, sed lex, nie? :)

(…)Poprzez trening i prowokację sytuacyjną gracz wielokrotnie dokonuje morderstw wskutek czego następuje znaczne odwrażliwienie i zobojętnienie na ludzką krzywdę. Stąd, aby wywołał podobną reakcję emocjonalną, jaka miała miejsce wcześniej, gracz musi dokonywać coraz to drastyczniejszych aktów przemocy i wyrafinowanych sposobów zabijania.

Ostatnie zdanie to, dla mnie, bełkot kompletny – jaką „podobną reakcję”? Podobną do czego? I jakim cudem udało się Autorkom powiązać „zabijanie zlepków wielokątów” z „brakiem wrażliwości na ludzką krzywdę”? Czy Panie Autorki były kiedyś np. w krematorium na Majdanku? Bo ja, zapalony gracz, nie dałem rady tam wejść. 

Wiem, że teraz puste nastolatki robią sobie w takich miejscach selfiki, ale są to, mimo wszystko, odosobnione przypadki. I raczej kierowałbym tu swój wzrok na brak wychowania przez rodziców i brak zainteresowania ze strony nauczycieli niż szukał „winy” w np. producentach smartfonów.

Ponadto, tak się zastanawiam – wspomniani wcześniej chłopcy mają teraz około 40 lat. Ciekawi mnie czy zostali zabójcami/mordercami itp.? I ciekawe gdzie są te hordy komputerowców?


 Źródło: https://i.imgur.com/j51uHm1.gif
(…)Ponadto gracz zostaje nagradzany za skuteczność stosowanej przez siebie przemocy poczuciem zwycięstwa i sukcesu, poczuciem kontroli sytuacji i mocy.

Nie to, co np. żołnierz, który zabije drugiego człowieka tylko dlatego, że noszą różne mundury.

Zatem cierpienie i krzywda zadawana innym kojarzona jest tu z emocjami pozytywnymi, agresja staje się dla niego opłacalna i przynosi osobiste korzyści. Stąd spostrzeżenie cierpienia innych nie wywołuje wśród osób komputerowych współczucia, lecz obojętność, a co więcej samodzielne zadawanie krzywdy innym dla własnych korzyści jest działaniem przez nich tolerowanym a nawet aprobowanym.

O tak, Autorki powinny pooddawać swoje dyplomy i zając się czymś mniej związanym z kontaktami z ludźmi – np. odkurzaniem pustyni. Kim trzeba być, by z góry zakładać, że hektolitry nieistniejącej krwi (a często i bez niej) oraz zlepek 0 i 1 prowadzi do zobojętnienia na śmierć/cierpienie? Akurat czytam te słowa w 8 rocznicę śmierci mojego Dziadka i wiecie co? Jest mi cholernie smutno, bo według Autorek powinienem się chyba cieszyć – w końcu jestem graczem, nie?

Odnośnie agresji – dziwnym trafem ta – Uwaga! Uwaga! – istniała przed grami komputerowymi! Szok, prawda Drogie Autorki?

Na tym oczywistym (dla wielu osób) stwierdzeniu zakończę swój dzisiejszy wpis.

Do zobaczenia za tydzień!

sobota, 28 kwietnia 2018

Gamingowy rasizm


Podczas ogrywania RPGowych tytułów gracz w końcu staje przed wyborem rasy. A skoro o płciach i klasach już pisałem uznałem, ze najwyższy czas zająć się i tą kwestią.



Podobnie, jak w przypadku klas, nie będę się o nich zbytnio rozpisywał – w końcu czytają to głównie gracze ;). Niemniej zaznaczę, że z grubsza dzielę rasy postaci na siedem grup: ludzie, elfy, zbyt niskie, za wysokie, krasnoludy, orkowie i paskudne.




Skąd taki podział? Ano, ze względu na to jakie lubię (lub nie lubię) – bowiem przeważnie gram albo ludźmi albo elfami, rzadko kimkolwiek innym.

Weźmy za przykład moje postacie w WoWie: poza mainem worgenem (który jest technicznie człowiekiem, ale to już kwestia lore :P) pozostałe są ludźmi lub elfami (z chlubnymi wyjątkami w postaci warriora (draeneika) i shamana (krasnolud)). Jest to też powód, przez który nie „stoję” po stronie Hordy (kto mnie teraz znienawidził? :P), bo jedyną rasą, którą mogę tam grać, jest krwawy elf.

Podobnie sprawa ma się przy Skyrimie – nigdy nie grałem khajiitem, argonianinem oraz orkiem. A w DA: Inkwizycji – quanari. Powód był zawsze ten sam – moje poczucie estetyki. Szczególnie, że (jak pisałem we wpisie o płciach) najczęściej prowadzę rozgrywkę kobietami.

W kwestii orków… cóż, można by rzec, że nie lubię ich z jeszcze jednego powodu, choć jest mocno naciągany ;), tzn. są one nie tylko paskudne (zwłaszcza ich kobiety..), ale najczęściej są one „złe” i stoją po przeciwnej stronie barykady do ludzi, elfów itd.



Żeby jednak pociągnąć wątek atrakcjonizmu, nie gram też rasami bardzo małymi typu gnom w WoWie czy inne podobne wynalazki (asura w GW2 itp.), ponieważ, mimo wszystko, lubię widzieć swoją postać w centrum ekranu ;). Dodatkowo, gdy próbowałem grać gnomką czułem się bardziej jakbym grał dzieckiem – ale jak ktoś to lubi :P.

Z kolei ze zbyt wysokimi rasami (tauren, draenei facet itd.) mam przeciwnie – są dla mnie zbyt wielcy i zbytnio przesłaniają mi ekran. Fakt, worgen też jest spory, ale przy nim przymykam oko :P.

A jak jest u Was? Czy przywiązujecie aż taką wagę do tego, kim gracie, czy patrzycie raczej na statystyki albo kierujecie się innymi „zasadami” przy tworzeniu swojego awatara?

Do zobaczenia! :)

PS. Życzę Wam udanego Długiego Weekendu. Z jego racji za tydzień wpisu nie będzie.

sobota, 21 kwietnia 2018

Zostań prawdziwym mężczyzną w Straży!

Chyba właśnie takie słowa (ze „Zbrojnych” Pratchetta, jakby ktoś nie wiedział ;)) znajdują się na plakatach zachęcających do dołączenia w szeregi straży w rozmaitych grach. Skoro już omówiłem większość typów NPCów, czas zająć się właśnie tą grupą.

Poznajcie Stanley’a. Stanley od zawsze marzył, by zostać kimś ważnym, ale był na to zbyt głupi i został nikomu nieznanym z imienia strażnikiem w mieście Khorinis. Zwierzchnicy przydzielili mu wyjątkowo proste zadanie – kazali mu stać przed główną bramą i kazać spadać każdemu, kto nie posiadał ważnego glejtu. Coś, co średnio rozgarniętemu dziecku nie sprawiłoby problemu, dla Stanley’a było nielichym wyzwaniem intelektualnym. Stał więc tak sobie dzień w dzień i wpuszczał tylko znanych sobie z imienia rolników z pobliskiej farmy.

Aż pewnego słonecznego dnia podszedł do niego nieznajomy ubrany w strój farmera. Z początku Stanley’owi wydało się to podejrzane, ale przybysz wmówił mu (co nie jest trudne, gdy ma się IQ upośledzonej rozwielitki), że jest rolnikiem i idzie do kowala. Dla prostego umysłu Stanley’a równanie: nieznajoma twarz*(kowal+strój farmera) ^brak glejtu było zbyt trudne i nakazał reszcie ciała pozwolić nieznajomemu wejść. Ten jednak, zamiast dumnie przekroczyć bramę, odwrócił się na pięcie i po chwili wszedł bez stroju, co wypełnionej zapewne powietrzem głowie naszego strażnika nie wydało się dziwne, bo niby czemu? Przecież po chwili liczba wpuszczonych „rolników” się zgodziła (choć tutaj równanie było jeszcze trudniejsze, bo nieznajoma twarz*(kowal+strój farmera+opaska na oku) ^brak glejtu).

Jego przełożeni nie byli jednak zachwyceni i przenieśli Stanley’a do koszar, by nie narobił więcej problemów. Jednak i tam znalazł na to sposób – oto facet ubrany w szatę Maga Ognia podbiegł do lorda Andre i szturchnął go pięścią. Tutaj iloraz inteligencji wszystkich strażników (pierwszy znany ludzkości ujemny, warto dodać) podjął boleśnie prostą decyzję – trzeba zabić lorda Andre…



Po tych przygodach Stanley’a wyrzucono ze służby, więc wyruszył w świat… Tak trafił do Cesarskiego Miasta, gdzie, po zdaniu stosownego testu (popełnił trzy błędy ortograficzne we własnym imieniu) ponownie został strażnikiem. Jego doświadczenie pozwoliło mu zostać od razu wysłanym na ulicę tego wielkiego miasta. Szybko odniósł sukces – aresztował kobietę, która przypadkowo podniosła nie swoje jabłko w sklepie. Potem jednak wszystko wróciło na stare tory – do tego stopnia, że nawet nie zwrócił uwagi, ze ktoś zabił jednego z jego przełożonych, bo co go to obchodziło? Czy kiedykolwiek ktoś z góry zwrócił na niego uwagę? No, tym razem mu się udało – kolejny „wilczy bilet”. Po tych przygodach Stanley odwiesił swój hełm na kołek (nie trafił) i oddał się innym zajęciom, które nie wymagały aż takiego myślenia.




Nieszczęśliwie (dla IQ NPCów) Stanley dorobił się dzieci (bogowie wiedzą w jaki sposób…), one swoich pociech, aż wreszcie pojawił się Stanley jr, który poszedł w ślady swojego przodka i również został strażnikiem. W Windhelm. Praca jak praca – patrolowanie… pardon – łażenie po mieście i od czasu do czasu powrót do koszar. Banał. Prosty umysł Stanley’a jra ledwie to ogarniał, ale dawał radę. Nie przejmował się nawet plotkami o Rzeźniku, bo co go to w sumie obchodziło. On tu był Strażnikiem.

Pewnego dnia jednak zamordowano kolejną kobietę i zarządca poprosił o pomoc osobę, o której mówiono, że umie pokonać smoki. Jednak Stanley’a jr. niewiele to obchodziło, gdy okładał Dragonborna mieczem w czasie, gdy ten gonił jakiegoś obywatela. Fakt, że ten obywatel chwilę wcześniej chciał zabić jakąś kobietę zdołał ominąć umysł Stanley’a jr. o jakieś… trzysta punktów IQ.



Niedługo później Stanley jr, odznaczony przez jarla orderem Wybitnej Głupoty na Rzecz Mieszkańców, zginął bezpotomnie (łaska boska) podczas oblężenia miasta przez Legion. Nawet nam go nie żal, prawda?

Nie był on jednak ostatnim z rodu Stanley’ów, oj nie. Jeden z potomków „oryginalnego” - Ley ibn Stan – żył już w innym świecie: ściślej mówiąc w XII wiecznej Jerozolimie. Po serii ataków na możnych tych krain Ley ibn Stan został wcielony w szeregi żołnierzy pilnujących miasta. Szczęśliwie, wzorem swoich krewnych, jego umysł nie miał ani grama inteligencji, co pozwoliło mu na przeoczenie faktu, że facet w białej szacie, obwieszony bronią zniknął w polu widzenia i z całą pewnością nie siedzi na ławce między dwoma zwykłymi obywatelami. Co to to nie, Ley ibn Stan był wystarczająco durny, by o tym wiedzieć.

Niedługo później Ley ibn Stan dostał łuk do ręki i kazano mu patrolować dachy, Jednakże, w obliczu wroga, skomplikowana i trudna w obsłudze broń szybko została przez niego wyrzucona na rzecz typowej broni każdego osobnika z IQ poniżej dwa – kamieni. Tu jednak należy Ley ibn Stana pochwalić – rzucał nimi jak zawodowiec.



Co ciekawe, także Ley ibn Stan doczekał się potomstwa, które jednak bardzo długo czekało na powrót do zawodu. Ostatecznie Stan Ley został policjantem i przysiągł pilnować City of Lost Heaven przed działaniami mafii. Jego kariera zakończyła się dość szybko – podczas pościgu między dwoma rywalizującymi ze sobą Rodzinami, zatrzymał jednego z gangsterów za przejazd na czerwonym świetle i wlepił mu mandat. Zdezorientowany mafiozo mandat zapłacił, a jego kumpel w tym czasie zabił ścigających ich bandziorów.

Po latach banicji i wciąż spadającym IQ uniemożliwiającym spłodzenie potomstwa, ostatecznie linia Ley ibn Stana praktycznie wygasła. Ostatnim jego potomkiem był Stan del Ley, policjant pracujący w stanie San Andreas. Zgodnie z tradycją rodzinną – był najgłupszą żyjącą istotą, zmniejszająca IQ populacji NPCów o jakieś 3/4. Szczęśliwie, dla całego społeczeństwa, Stan del Ley zginął na służbie, gdy razem z innymi kolegami próbował zabić tego faceta, co stał na dachu i strzelał do wszystkich. Przez „próbował” należy rozumieć taktykę „kupą mości panowie” polegającą na wchodzeniu po wąskich schodach na dach i ginięciu od kul napastnika. Jeszcze szczęśliwej dla społeczeństwa - Stan del Ley nie posiadał rodziny, więc oszczędzono na rencie.



Kończąc ten wpis, należy jeszcze zwrócić uwagę na szefa policji w nieznanym z nazwy mieście. Komisarz Stanley Stanley (nie rodzina) zawsze bacznie przygląda się rozmieszczonym przez burmistrza posterunkom i wytycza ich strefy wpływów. Niby nic szczególnego, ale czasami trafi się dom poza zasięgiem „prawa” i komisarz zabrania tam jeździć jednostkom choćby niewiadomo co się działo.

Opowieść oparta na faktach autentycznych. Wszelkie nawiązania do prawdziwych osób są przypadkowe.


PS. Mam nadzieję, że wszyscy realni policjanci nie wzięli tego do siebie ;).

sobota, 14 kwietnia 2018

Wreszcie coś naprawdę mądrego


Było kilka tygodni przerwy, więc czas na… nie, nie MSMa, drodzy czytelnicy, choć takie treści też się tu znajdą. Tym razem trzeba (w końcu) zająć się drugą stroną skali… A w każdym razie pozycją bliższą tej „drugiej stronie” :P, czyli MoG. Książce Ewy Krzyżak-Szymańskiej i Andrzeja Szymańskiego pt. „Profilaktyka nowych uzależnień wśród dzieci i młodzieży, zarys problematyki” (2013) należy przyznać, że stara się przedstawiać gry tak, jak nauka nakazuje. Nie zawsze wychodzi (o czym zaraz się przekonacie), ale jest z całą pewnością dużo lepiej, niż w wielu opisywanych już przeze mnie MSMach.

Zajmę się tylko jednym rozdziałem, zatytułowanym „Gry komputerowe jako najbardziej niebezpieczne zabawy współczesnych czasów – profilaktyka uzależnienia od gier”.

W ostatnim czasie jedną z najpopularniejszych form rozrywki stały się gry komputerowe. {przypis} W 1972 roku powstała pierwsza gra komputerowa „PONG” przedstawiająca uproszczoną grę w ping-ponga.

Pierwszy fragment (a ściślej – przypis) wróży niezbyt dobrze reszcie tekstu. Ale spokojnie:

(…) Obecnie ich twórcy, wykorzystując dynamiczny rozwój techniki komputerowej, doprowadzili do tego, ze stały się one intrygujące dla konsumentów, zarówno pod względem fabuły, grafiki, jak i dźwięku.

Dziękuję Autorom za te słowa – wreszcie coś mądrego ktoś napisał, a nie w kółko „gry są coraz brutalniejsze!” :).



(…)Wbrew powszechnym opiniom w gry komputerowe, oprócz dzieci i młodzieży, równie chętnie grają dorośli. Amerykańska organizacja ESA (…) podaje, że w USA średni wiek gracza wynosi 33 lata. Jeśli chodzi o nasz kraj, zgodnie z wynikami badań z 2011 roku, które zostały przeprowadzone przez Interaktywny Instytut Badań Rynkowych na 1000 Polaków, najliczniejszą grupę graczy stanowiły osoby dorosłe w wieku 25-30 lat (26%), z kolei nastolatkowi, w wieku 15-18 lat, obejmują 10% populacji graczy.

Kolejny bardzo dobry (i bardzo ważny!) fragment – trzeźwe spojrzenie, dane i nie odwoływanie się do stereotypów. Czyli wszystko to, co powinno cechować dobrą naukę.

(…)Dzisiaj zjawisko gier komputerowych budzi coraz większy niepokój wychowawców, pedagogów i rodziców. Wynika to z faktu nie tylko niskiego poziomu nadzoru i słabej kontroli rodzicielskiej nad tym zagadnienie, ale także z obawy, iż gry wywierają negatywny wpływ na rozwój dzieci i młodzieży oraz że uzależniają. Pojawiają się też liczne mity na ich temat, które w dyskusjach praktyków i teoretyków próbuje się raz podtrzymywać, innym razem obalać.

I tym razem muszę Autorów pochwalić – zauważyli rolę rodziców (i nauczycieli) w wychowaniu dzieci.

Dalej Autorzy wymieniają gatunki gier, ale to trochę nudne – szczególnie, że zrobili to zaledwie poprawnie, ponieważ… odnieśli się do staroci typu Space Ace. Niemniej – nie mam co się czepiać. Idźmy dalej – krótki fragment podrozdziału „Negatywne aspekty grania w gry komputerowe. Dlaczego krótki? Bo jakbym oceniał tylko ten podrozdział to w tytule widzielibyście „The Best of MSM” :).

W ramach zainteresowania zaletami i wadami gier komputerowych pojawiło się szereg badań próbujących udowadniać założone tezy o szkodliwości bądź pozytywach ich oddziaływania na użytkownika. Należy zaznaczyć, że ogólna ocena gier jest niejednoznaczna i do dnia dzisiejszego nie przeprowadzono takiej naukowej eksploracji, która w sposób zasadniczy zmieniłaby to stanowisko.

Nic dodać, nic ująć.



Dalej jest o systemach oceniania gier (PEGI, USK i ESRB), ale także jest całkiem sporo ciekawych treści dla nauczycieli i rodziców, choćby linki do materiałów z kampanii społecznej „Graj Bezpiecznie”… Tylko szkoda, że już nie działają :(. Warto jednak przytoczyć kilka fragmentów:

Aby uchronić dzieci i młodzież przed szkodliwym wpływem gier komputerowych, w pierwszej kolejności realizuje się działania skierowane do rodziców. Mają one na celu:
poznanie przez opiekunów sposobu oddziaływania gier komputerowych na nieletniego gracza,
zaznajomienie rodziców z rodzajami gier komputerowych dostępnych na rynku,
edukowanie rodziców w zakresie wykorzystania gier w rozwoju dziecka.
Celom tym przyświeca idea, aby prawni opiekunowie mogli świadomie czuwać nad rozwojem dziecka, wykorzystując w jego zabawie czy edukacji rozsądnie i krytycznie dobrane gry komputerowe.

I tu mam pytanie do Was – czy w Waszej szkole (lub szkole Waszego dziecka) organizowane są takie kursy/szkolenia? Z ciekawości zajrzałem na stronę mojej dawnej podstawówki i znalazłem jedynie informację o przeciwdziałaniu cyberprzemocy… Ale może rodzice mają więcej opcji ;).

Rodzice, przy wyborze gier dla swojego dziecka – pod względem wieku i niebezpiecznych treści w niej zawartych – mogą korzystać z (…) systemu klasyfikacji PEGI. Jednak każde dziecko jest inne i to rodzice muszą podejmować ostateczną decyzję, jakie obrazy i doświadczenia będą odpowiednie dla ich podopiecznych. Jeśli uznają, że gry, w które dziecko chce zagrać, są dla niego nieodpowiednie, powinni porozmawiać o tym z dzieckiem, a w sytuacji braku pozytywnego skutku rozmowy, muszą konsekwentnie wprowadzić odgórne zasady, chroniące dziecko przed negatywnym skutkiem gier.

Cóż… Tutaj mam pewne uwagi – typu, że dziecko i tak znajdzie sposób na zagranie (choćby u kolegi), ale w sumie co ja się tam znam ;). Dodatkowo, wreszcie, po tylu MSMach, trafili się Autorzy, którzy pokazują KTO odpowiada za dziecko. I, co ważniejsze, nareszcie zauważają ważną kwestię – że dzieci nie są takie same. Chwała im! :)

Dalej Autorzy wymieniają, za H. Konowalukiem, „pewne reguły korzystania z gier komputerowych przez dzieci, które rodzice powinni przyswoić i ich przestrzegać”. Oto one:

1. Rodzice powinni uczyć się nowości przed dziećmi (pozwala to na zachowanie autorytetu w oczach dziecka)
2. Rodzice powinni grać wspólnie z dzieckiem (pozwala to dbać o wzajemną komunikację i zaufanie)
3. Rodzice powinni sposkojnie {nie moja literówka…} i rzeczowo oceniać wątki treściowe gier tak, aby nauczyć dziecko do nich dystansu
5. Rodzice powinni wprowadzić dyscyplinę czasową korzystania z gry, w przedziale od 30 minut do 45 minut.

Tu chyba nawet nie mam co dodawać – tylko tyle, że dobrze, że ktoś to napisał. Gdyby tylko Ci wszyscy zatwardziali przeciwnicy gier zechcieli to przeczytać...

Już prawie koniec  - na zakończenie rozdziału Autorzy przedstawiają „mity dotyczące korzystania z gier komputerowych przez nieletnich wg H. Jenkinsa z Massachusetts Institute of Technology”:

1. Powszechna dostępność gier prowadzi do epidemii przemocy wśród nieletnich ->Dane statystyczne policji amerykańskiej nie potwierdzają, by gracze popełniali więcej przestępstw niż ci nieletni, którzy nie grają (…).
2. Badania naukowe dowodzą, ze brutalne i pełne przemocy gry wzmagają agresję u ich odbiorców -> Badania prezentujące taki pogląd zwykle są wycinkowe, niepełne i posiadają błędną metodologię. Zachodzi korelacja między agresją a chęcią grania w pełnie przemocy gry (gry komputerowe są jednym z czynników mogących wywołać zachowania agresywne, jednak brak jest wystarczających badań, które by to udowodniły).
3. Głównymi odbiorcami gier są dzieci -> Faktem jest też, że 62% graczy konsolowych i 60% grających na PC ma więcej niż 18 lat i te proporcje pogłębiają się na „niekorzyść” dzieci w miarę jak dorasta  starzeje się pierwsza generacja „wychowanych” na graniu.
4. W gry grają w zasadzie tylko mężczyźni -> Historycznie jest to prawda. W ostatnich latach jednak zmienił się stosunek sił i nie tylko jest coraz więcej grających kobiet, ale na przykład w sektorze gier internetowych (casual) jest już więcej graczy-kobiet niż graczy-mężczyzn.
5. Gier używa się do szkolenia żołnierzy – dzieci w nie grające uczą się wiec zabijania -> Wg D. Grossmana dzieci grające w symulatory militarne uczą się odruchów żołnierskich – reagowania agresją i brutalnością. Jehgo badania jednak oparte były na założeniach, że grający jest wyrwany z kontekstu kulturowego, nie podchodzi krytycznie do prezentowanych treści i chętnie powtórzy swoje zachowania z wirtualnego świata w świecie rzeczywistym.
6. Gry nie przekazują nam żadnych pozytywnych wartości -> Potocznie mówi się, że gry są głupie, oparte na prostych bodźcach reakcji i nie mogą niczego dobrego nauczyć. Wg H. Jenkinsa gry mogą uwrażliwiać społecznie, uczyć emocji, przedstawiać poważne rozterki etyczne.
7. Gry przyczyniają się do społecznej alienacji -> Z osób grających często 60% gra ze znajomymi, 33% z rodzeństwem, 25% z małżonkami lub rodzicami. Nawet w przypadku gier zaprojektowanych dla jednej osoby często siada ich więcej – komentując, udzielając rad grającemu, dopingując. Jednocześnie ciągle rośnie odsetek gier do rozgrywek wieloosobowych.
8. Kontakt z grami znieczula -> Dzieci bez najmniejszych problemów odróżniają zabijanie wirtualne od prawdziwego i przywiązują do nich inne wartości emocjonalne. Brutalne gry prowadzą tylko i wyłącznie do brutalnych gier, nie do brutalnych czynów.

Czyli, praktycznie, to, o czym tu piszę od dłuższego czasu, ale przedstawione w sposób bardziej naukowy (tak, zauważyłem „słowo-wytrych” ;)).

Na zakończenie – słowo o aneksie... pojawiają się tam „propozycje materiałów dydaktycznych dotyczących problematyki uzależnienia od gier komputerowych”. Niby okej, ale pojawia się tam… propozycja użycia odcinka serialu „Na dobre i na złe” pt. „Gry komputerowe to zło”. Znalazłem w Sieci omówienie tego odcinka (jakby ktoś znalazł oryginał to proszę o link ;)) i… raczej bym go nie pokazywał uczniom w czasie lekcji, bo naraziłbym się na śmieszność :).

Ale, w ogólnym rozrachunku, uważam, że książka jest świetna. Szkoda tylko, że częściej są cytowane jednak te, które piętnują gry… Ale i tak polecam – MajinYoda ;).



sobota, 7 kwietnia 2018

To było Super!


Dokładnie trzynaście dni temu zakończył się jedyny serial, który (premierowo) oglądałem – Dragon Ball Super. Ponad rok temu (!) pisałem Wam o moich wrażeniach (link wrzucę, jak mi bloga na Forum Actionum odblokują), więc nadszedł czas napisać o moich przemyśleniach dotyczących ostatniej sagi i serii jako całości.

Zanim zacznę to muszę Was ostrzec – będzie trochę spoilerów. Dodatkowo, wykorzystane w tekście grafiki pochodzą ze strony dragonball.wikia.com oraz jbzdy.pl :).

Już na początku muszę przyznać, że „Universal Survival Saga” – najdłuższa w historii DB, bo licząca 54 odcinki – była jednocześnie najlepsza w całym Super. Ale po kolei.

Postacie

Gdy tylko zapowiedziano ten „arc” spodziewałem się, że zobaczę całe spektrum nowych postaci i nie zawiodłem się. Zacznę jednak od naszych bohaterów. Przede wszystkim zupełnie nie rozumiem jednego zabiegu, który w Super już się pojawił – przesadne wzmocnienie Master Roshi’ego. Wiem, że w pierwszym DB był bardzo silny, ale przy postaciach osiągających moc bogów? Serio, panie Toriyama? Tyle dobrze, że w czasie Turnieju „Genialny Żółw” bardziej polegał na sprycie niż walce wykorzystując m.in. Mafubę, czy pokonując „humorystycznie” (a raczej – ciut zboczenie, co jest normalne dla tej postaci ;)) jedną z przeciwniczek. Ale ogólnie, werbowanie go do turnieju nie miało najmniejszego sensu.


Co innego Frieza, który miał swoje momenty w tej sadze, choć znowu -  spodziewałem się, że będzie gorszy. Tymczasem poza kilkoma zagrywkami w jego stylu (pastwienie się nad przeciwnikiem zmuszając go do samoeliminacji czy naigrywanie się z Frosta) raczej stał na uboczu i przez większość czasu nie robił nic.

O niektórych pozostałych postaciach i ich mocach napiszę później.

Przechodząc do nowych bohaterów – całkowicie rozczarował mnie Jiren, czyli najsilniejszy wojownik na arenie. No serio, rozumiem, że Toriyama chciał pokazać „postać tak silną, że boją się jej bogowie zniszczenia”, ale chyba trochę przesadził. Szczególnie, że właściwie niewiele wiemy o samym Jirenie, poza tym, że ktoś zabił jego kogoś tam i on jest przez to zły i w sumie to chce być tylko silny. No bez jaj.

Co innego dwie pierwsze kobiety rasy Saiyan pokazane w serii – czyli Caulifla i Kale, które szybko stały się moimi ulubionymi postaciami w Super. O ile jednak Kale była właściwie jedynie kanonicznym Brolym (przynajmniej dowiedziałem się, że jarmuż (kale) i brokuły (broccoli) pochodzą z tej samej rodziny roślin - Brassica oleracea, zawsze coś ;)), tak Cauliflę nazywałem „Vegetą w spódnicy” ze względu na jej zachowanie. Dodatkowo, to właśnie ona jako pierwsza stała się Super Saiyanką (kanonicznie), więc tu też dla niej plus. Fajnie też, że obie się scaliły przez Potarę, tworząc Keflę (która jednak nie była aż tak ciekawa, jak może się wydawać).

Odnośnie reszty nowych postaci… nie bardzo mam co o nich napisać, bo większością się nie przejmowałem ani trochę. Ot, jacyś tam biegają, coś tam robią, ale w sumie to nie mają żadnego znaczenia. Nawet Ribrianne okazała się tak nudna, że nawet nie zawracałem sobie głowy tym, co robi.

Warto tu jednak wspomnieć o bogach zniszczenia, którzy zostali pokazani w całej okazałości. Najlepiej (poza naszym Beerusem, rzecz jasna) wyglądała Helles (którą nazywałem Kleopatrą), Belmod (Joker ;)) oraz Iwne (ten śmieszny mały brodacz). Reszta była tylko zapychaczami.
  
Fabuła

Ogólnie, założenia tej sagi były dość proste – Zeno się nudzili i, za namową Goku, zorganizowali turniej, w którym nagrodą, poza Boskimi Smoczymi Kulami (czy jak je tam nazwać po polsku) było przetrwanie. Wydaje się super, szczególnie patrząc na dotychczasowe zachowanie obu „wszech-bogów”.

Właściwie to nie ma się czego czepiać - standardowe zagrywki Toriyamy - niekończące się walki, zawieszenie akcji, nagłe wydarzenia wpływające na akcję - nie odpychały mnie.

Szkoda tylko, że zakończenie serii było strasznie przewidywalne. Ale to dobrze, choć lekko się zawiodłem – szczególnie brak Vegito/Gogety. Szkoda, liczyłem, że ostateczna walka rozegra się właśnie między którąś z fuzji Goku i Vegety a Jirenem. Tak się jednak nie stało.



Oczywiście, jak to w Dragon Ballu, nie zabrakło dziur fabularnych. Ale nie wiem czy jest sens się w nie zagłębiać – w końcu za to też kochamy ten serial, prawda? :)

„Ga ga ga ga gachida ze…”

Na koniec zostawiłem sobie nowe umiejętności i moce pokazane w serii. Zacznę ponownie od zawodu – czemu Gohan jest taki słaby? Rozumiem, że jego Unlocked Potential jest już trochę słaby, ale żeby obrywał praktycznie od każdego? No bez żartów.

Inną kwestią jest dziwaczne skalowanie mocy postaci. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko na potrzeby serialu, ale czy serio mam uwierzyć, że dwóch Nameczan jest dość silnych, by walczyć na równi z Gohanem i Piccolo? Wiem, że byli połączeni z innymi ze swoich ras, ale obaj „nasi” powinni ich byli pokonać bez najmniejszego problemu. A tu nic z tego.

Zawiódł mnie także Vegeta, czyli moja ulubiona postać. Poza tym, że nie doszło do fuzji między nim a Kakarotto to jeszcze był jakiś taki… słaby. Jedyna dobra walka, jaką stoczył, była z Toppo, gdzie całkowicie niepotrzebnie zużył całą swoją energię tylko po to, by dwa odcinki później dać się wyeliminować Jirenowi.

Głupotą byłoby nie wspomnieć o Ultra Instinct, który Goku „odpalił” w sobie. Fajnie, że twórcy nie zrobili z niego przekokszonej postaci (jak ma to miejsce z Supermanem) ograniczając tę zdolność do niezbędnego poziomu. Podobały mi się też zabiegi pokazujące jak Goku UI mija ciosy, pociski i jak atakuje. A „Ultimate Battle” w wykonaniu Akiry Kushidy za każdym razem mówił mi „zaraz się zacznie!”.



Pozostaje jeszcze kwestia wspomnianych wcześniej Saiyanek. Ponownie, Toriyama każe nam wierzyć, że obie po zaledwie dwudniowym treningu są w stanie walczyć na równym poziomie z innymi postaciami. Choć Berserker Kale byłą całkiem spoko – szczególnie, gdy wszystko niszczyła. I nie była zbyt potężna, czego można by się było spodziewać, pamiętając co potrafił zrobić Broly.

Podsumowanie

Jak wspomniałem na początku, USS przyciągała mnie do ekranu przez wszystkie odcinki tak mocno, że nie odczuwałem znużenia. Gdybym miał wystawić ocenę tylko tej sadze to dałbym jej 5/6. Jeśli chodzi o cały Dragon Ball Super to muszę mu, jako całości, wystawić ocenę niższą, mianowicie 4/6.

Mam jednak nadzieję, że zarówno najbliższy film kinowy, jak i kolejna seria (zapowiedziana na bodaj 2019 rok) będą co najmniej równie dobre (a pod względem animacji – oby lepsze).

Do zobaczenia za tydzień! :)

sobota, 24 marca 2018

Przedwielkanocne przemyślenia


Jak wiecie, jutro jest Niedziela Palmowa, rozpoczynająca Wielki Tydzień. I choć aura jest wybitnie bożonarodzeniowa to katolicy (w tym ja) powoli szykują się do tych najważniejszych Świąt. Ale nie będę o tym pisał. No, nie do końca.

Jedną z potraw, które muszą w Niedzielę Wielkanocną znaleźć się na świątecznym stole jest żurek. A skoro od tysięcy lat filozofowie różnych kultur zastanawiają się nad sensem życia, ja zdecydowałem się na coś dużo mniej… hmm.. oklepanego – czy da się opisać smak żurku?

Ale jak ugryźć ten problem (niektórzy lubią z chlebem)? Może zacznę od podstaw, czyli składników. Jako, że kucharz ze mnie gorszy niż matematyk zajrzę do encyklopedii wszelkiej wiedzy i kotów – Internetu. Wygląda jednak na to, że na żurek nie ma jednego przepisu, co może sugerować, że mam do czynienia z potrawą wielosmakową. Nigdy wcześniej tak nie patrzyłem na żurek. Myślałem, że ta zupa to tylko jajek i wody. Jak dalece się myliłem pokazuje pełny wykaz składników potrzebnych do przygotowania żurku. Na szczycie listy znajduje się 1,5 litra wywaru warzywnego – dzięki niemu żurek ma posmak wywaru warzywnego. Następnie ½ litra zakwasu na żurek, który definiuje, że żurek to żurek. Dalej jest  1/2 kilogramów białej kiełbasy (pokrojona na plasterki) – bardzo ważny składnik. Bez niego ta potrawa nie smakowałaby białą kiełbasą. Kolejnym składnikiem jest 100 gramów wędzonego boczku (pokrojony w paski) – dzięki czemu dowiadujemy się, że żurek z wędzonym boczkiem pokrojonym w kostkę żurkiem nie jest.

Myślę, że dalsza część składników to tylko wymysł osoby piszącej ten przepis, by zwiększyć ilość tekstu i dostać kasę od sponsorów. Jako, że gotować nie umiem (poza wodą w czajniku) mogę sobie tylko poteoretyzować jaki bukiet smaków, zapach i kolor ma ta zupa. A musi to być cudowne. Smak połączonych smaków jajek i białej kiełbasy. I reszty wymienionych składników. A ten zapach. Mhmmm… doskonałe połączenie zapachu wędzonego boczku z nutką zakwasu na żurek. Jeżeli chodzi o kolor to widzę przed oczami pływające w białej mazi kawałki boczku, kiełbasy i jajek.

Kończąc ten niezbyt długi (ale mieszczący się w standardach UE i UFO) wywód pragnę dodać tylko jedno. Żurek jest wyjątkową zupą - smakuje jak żadna inna, a jednocześnie żadna inna nie smakuje tak, jak żurek.

I tym akcentem życzę Wam rodzinnych i ciepłych (jak nie pogodowo to przynajmniej uczuciowo) Świąt Wielkiej Nocy. I mokrego dyngusa (jeśli ktoś to lubi).

Do zobaczenia za dwa tygodnie!

sobota, 10 marca 2018

Biały Dom Wariatów


Nie lubię, gdy takie sytuacje się zdarzają na blogu… już miałem gotowy wpis – wystarczyło poczekać kilka godzin… a tu takie „coś”. Fakt, że przetoczyło się to przez polskie portale (a dowiedziałem się tego z cdaction.pl), więc głupio byłoby, gdybym ja to przemilczał. Więc wpis powstał „na szybko”.

Piszę tu, naturalnie, o najnowszym filmie, który Biały Dom zamieścił na swoim koncie na YT, a który chyba już wszyscy widzieliście.

Ale, by dopełnić formalności:


Przyznam się Wam, że początkowo nie chciało mi się komentować doniesień o „szkolnej strzelaninie spowodowanej grami”, ponieważ już o tym kiedyś pisałem. Niestety, powyższy filmik uświadomił mi moją pomyłkę – muszę o tym napisać.

Odsunę jednak na bok to, o czym już pisałem. Zajmę się samym „dziełem” Białego Domu – tendencyjnym, nie mającym żadnego sensu wideo o „szkodliwości gier”. No serio – brak jakiegokolwiek komentarza, odniesienia się czy nawet podania tytułów owych brutalnych gier. Nie wspominając już, że chyba wszystkie produkcje z tego materiału mają oznaczenia ESRB „M” i wyżej. Czyli nie są przeznaczone dla dzieci!

Szczególnie rozwaliła mnie obecność Fallouta 4 – i to w dodatku nagranego specjalnie w momencie, gdy gracz zabijajac cywila... łamie prawo panujące w postapokalitycznym Bostonie/Diamond City! Za co, zapewne, został za chwilę ukarany przez strażników.

Skoro już się tym tematem zająłem to postanowiłem zrobić szybki research - i okazało się, że strzelec, Nikolas Cruz, należał do "Junior Reserve Officers' Training Corps" oraz szkolnej drużyny strzeleckiej (źródło: The Telegraph). Czyli tak samo, jak w większości omawianych we wspomnianym wpisie przypadków! Co ciekawsze - miał też więcej wspólnego z tamtymi mordercami - został relegowany ze szkoły, miał problemy psychiczne... Szukając dalej znalazłem materiał CNN dotyczący tej sprawy - i okazuje się, ze w ciągu 10 lat policja byłą wzywana do domu Cruzów... 45 razy! Przy czym lokalny szeryf "przyznaje się" do 23. "Olewactwo" amerykańskiej policji pojawia się także w innej kwestii - w lutym 2016 roku sąsiedzi wzywali lokalne władze bezpośrednio do Cruza w obawie, że ten "zbiera broń i szykuje się do strzelaniny" (usatoday.com).

FBI też się nie popisało: 5 stycznia - ponad miesiąc przed strzelaniną! - otrzymali telefon o planowanej przez Cruza strzelaninie w szkole. I nic nie zrobili! Do czego się przyznali dopiero dwa dni (!) po masakrze. Brawo, przez was zginęło 17 osób (źródło: New York Times, FBI).

I właśnie tym prezydent Trump powinien się zająć - zarówno kwestią dostępu do broni (nie, uzbrajanie nauczycieli to raczej nie jest dobre rozwiązanie), jak i kwestią braku działań ze strony policji oraz FBI - jak to jest możliwe, że przy takich podejrzeniach i informacjach NIKT przynajmniej nie obserwował Cruza?

Zrobiło się dość poważnie, więc trzeba czegoś ciut zabawniejszego - oto fragment odcinka „Klanu”, który ostatnio pojawił się w serwisie JoeMonster.org – nie wiem czy już go widzieliście ;).


Normalnie pod koniec myślałem, że emocje rozsadzą mi mózg – zawsze się tak czuję podczas grania w gry komputerowe. Czy nacisnę ten enter w odpowiednim momencie? Czy wygram dzięki temu? A co jeśli pomylę go z shiftem albo backspacem? Tyle stresu! :)

Choć może ona ma już takiego "skilla", że wystarczy, że naciśnie jeden przycisk i wygrywa! Pewnie jest healerem w jakimś MMORPG i używa jednego macro - szacun! :D

A tak bardziej serio – bardzo ciekawy obraz gracza prezentowany jest w tych wszystkich serialach (vide„Szpital”), nie uważacie? Nic dziwnego, ze później rozmaite osoby doszukują się we wszystkim winy „naszej” rozrywki.

sobota, 20 stycznia 2018

Gra w klasy


Na tym blogu pisałem już m.in. o płciach przy tworzeniupostaci w RPG, więc dzisiaj poruszę inny temat, który mnie trapi przy tego typu produkcjach – klasy. Myślę, że fani RPG-ów mnie zrozumieją ;). Te, jak wiadomo, dzielą się z grubsza na trzy typy: ciężko opancerzonego wojownika, średniozbrojnego łotrzyka/łucznika oraz odzianego w szmaty [skreślić] szaty maga/kapłana. Pojawiają się, oczywiście, wariancje na ich temat, ale taki podział zawsze się pojawia.

Nie będę ich po kolei omawiał, bo chyba nie ma to sensu na Forum czasopisma o grach komputerowych, prawda :)? Zajmę się czymś zupełnie innym – marudzeniem na nie ;P. Wiecie, że to lubię :).

Ściślej pisząc, będę marudził na klasy, które wybieram praktycznie zawsze – mianowicie wszelkie „dystansowe”. W każdym (MMO)RPG-u mój wybór (o ile takowy istnieje, rzecz jasna) pada na jakiegoś łucznika lub maga. Dlaczego? Ponieważ wolę trzymać się na dystans od wrogów, a tylko takie klasy dają mi taką możliwość.


I tak, w Dragon AgeInkwizycji na trzy klasy, którymi ukończyłem grę dwie były łuczniczkami (elfka i człowiek), a jedna - maginią (człowiek). Oczywiście, próbowałem grać wojownikiem, ale z miernym skutkiem, bo po dłuższej chwili przełączałem się na „dystansowego” członka drużyny. Nigdy też nie testowałem łotrzyka-złodzieja, bo skradać się też nie lubię ;).

Z kolei w takim WoWie moim mainem jest BM Hunter (co ciekawe – mężczyzna), a altami Druid Balance, Shadow Priest i Arcane Mage - czyli żadnej klasy melee, choć próbowałem nimi grać… (przyznać tu jednak muszę, że Demon Hunter mnie nieco przekonał :)).

O ile jednak w takich grach nie ma problemu z moim wyborem (choć w Inkwizycji uzbrojenia dla łuczników jak na lekarstwo…), tak w innych grach aspekt walki na dystans… powiedzmy,  że jest bardzo marny.

Pomijam tu, oczywiście, Wiedźmina 3, gdzie kusza została dorzucona lekko na siłę – choć ma swoje zastosowania :). Chodzi mi o gry typu Skyrim, gdzie łuki jest dosyć słabą drogą – przynajmniej moim zdaniem. Ot, wystrzelę w przeciwnika grad strzał, a on nadal idzie. Zrozumiałbym, gdyby był w zbroi – ale odziany w jakieś skóry? W dodatku z czterema-pięcioma strzałami w głowie? [mcz]Albo w kolanie. No bez przesady.



Rzecz jasna, inne gry są pod tym względem bardziej zbalansowane. W takim Gothic 3świetnie walczyło mi się na dystans – z silniejszymi łukami żaden podrzędny ork nie był straszny. Podobnie było, oczywiście, w „jedynce” i „dwójce” – choć akurat w G2 wolałem grać Magiem Ognia. Czyli też dystansowcem.

Niemniej jednak za każdym razem czułem się jakoś… hmmm… olewany, gdy grałem łucznikiem lub magiem. Nie mówię tu już nawet o sile ognia czy konieczności krycia się za wojownikami (bo to oczywistość), lecz o sprzęcie. W Inkwizycji za każdym razem marudziłem na fakt, że łuk ma tylko jedno miejsce na ulepszenie, gdy pozostałe miały po dwa. Również nowy sprzęt jakby rzadziej mi się trafiał, więc dochodziło do sytuacji, gdy spośród wszystkich moich towarzyszy – tych w drużynie i tych poza nią – łotrzyki (w tym ja) mieli najsłabszy sprzęt…

Dobra, pomarudziłem, ale tak mi się jakoś dzisiaj zebrało :). Do zobaczenia za tydzień! :)


Za wcześnie?

 Znacie już moje zdanie o starych grach wydanych w „wersji HD” . Ostatnio jednak naszła mnie inna myśl – a co z grami „early access”? Czy na...