sobota, 28 kwietnia 2018

Gamingowy rasizm


Podczas ogrywania RPGowych tytułów gracz w końcu staje przed wyborem rasy. A skoro o płciach i klasach już pisałem uznałem, ze najwyższy czas zająć się i tą kwestią.



Podobnie, jak w przypadku klas, nie będę się o nich zbytnio rozpisywał – w końcu czytają to głównie gracze ;). Niemniej zaznaczę, że z grubsza dzielę rasy postaci na siedem grup: ludzie, elfy, zbyt niskie, za wysokie, krasnoludy, orkowie i paskudne.




Skąd taki podział? Ano, ze względu na to jakie lubię (lub nie lubię) – bowiem przeważnie gram albo ludźmi albo elfami, rzadko kimkolwiek innym.

Weźmy za przykład moje postacie w WoWie: poza mainem worgenem (który jest technicznie człowiekiem, ale to już kwestia lore :P) pozostałe są ludźmi lub elfami (z chlubnymi wyjątkami w postaci warriora (draeneika) i shamana (krasnolud)). Jest to też powód, przez który nie „stoję” po stronie Hordy (kto mnie teraz znienawidził? :P), bo jedyną rasą, którą mogę tam grać, jest krwawy elf.

Podobnie sprawa ma się przy Skyrimie – nigdy nie grałem khajiitem, argonianinem oraz orkiem. A w DA: Inkwizycji – quanari. Powód był zawsze ten sam – moje poczucie estetyki. Szczególnie, że (jak pisałem we wpisie o płciach) najczęściej prowadzę rozgrywkę kobietami.

W kwestii orków… cóż, można by rzec, że nie lubię ich z jeszcze jednego powodu, choć jest mocno naciągany ;), tzn. są one nie tylko paskudne (zwłaszcza ich kobiety..), ale najczęściej są one „złe” i stoją po przeciwnej stronie barykady do ludzi, elfów itd.



Żeby jednak pociągnąć wątek atrakcjonizmu, nie gram też rasami bardzo małymi typu gnom w WoWie czy inne podobne wynalazki (asura w GW2 itp.), ponieważ, mimo wszystko, lubię widzieć swoją postać w centrum ekranu ;). Dodatkowo, gdy próbowałem grać gnomką czułem się bardziej jakbym grał dzieckiem – ale jak ktoś to lubi :P.

Z kolei ze zbyt wysokimi rasami (tauren, draenei facet itd.) mam przeciwnie – są dla mnie zbyt wielcy i zbytnio przesłaniają mi ekran. Fakt, worgen też jest spory, ale przy nim przymykam oko :P.

A jak jest u Was? Czy przywiązujecie aż taką wagę do tego, kim gracie, czy patrzycie raczej na statystyki albo kierujecie się innymi „zasadami” przy tworzeniu swojego awatara?

Do zobaczenia! :)

PS. Życzę Wam udanego Długiego Weekendu. Z jego racji za tydzień wpisu nie będzie.

sobota, 21 kwietnia 2018

Zostań prawdziwym mężczyzną w Straży!

Chyba właśnie takie słowa (ze „Zbrojnych” Pratchetta, jakby ktoś nie wiedział ;)) znajdują się na plakatach zachęcających do dołączenia w szeregi straży w rozmaitych grach. Skoro już omówiłem większość typów NPCów, czas zająć się właśnie tą grupą.

Poznajcie Stanley’a. Stanley od zawsze marzył, by zostać kimś ważnym, ale był na to zbyt głupi i został nikomu nieznanym z imienia strażnikiem w mieście Khorinis. Zwierzchnicy przydzielili mu wyjątkowo proste zadanie – kazali mu stać przed główną bramą i kazać spadać każdemu, kto nie posiadał ważnego glejtu. Coś, co średnio rozgarniętemu dziecku nie sprawiłoby problemu, dla Stanley’a było nielichym wyzwaniem intelektualnym. Stał więc tak sobie dzień w dzień i wpuszczał tylko znanych sobie z imienia rolników z pobliskiej farmy.

Aż pewnego słonecznego dnia podszedł do niego nieznajomy ubrany w strój farmera. Z początku Stanley’owi wydało się to podejrzane, ale przybysz wmówił mu (co nie jest trudne, gdy ma się IQ upośledzonej rozwielitki), że jest rolnikiem i idzie do kowala. Dla prostego umysłu Stanley’a równanie: nieznajoma twarz*(kowal+strój farmera) ^brak glejtu było zbyt trudne i nakazał reszcie ciała pozwolić nieznajomemu wejść. Ten jednak, zamiast dumnie przekroczyć bramę, odwrócił się na pięcie i po chwili wszedł bez stroju, co wypełnionej zapewne powietrzem głowie naszego strażnika nie wydało się dziwne, bo niby czemu? Przecież po chwili liczba wpuszczonych „rolników” się zgodziła (choć tutaj równanie było jeszcze trudniejsze, bo nieznajoma twarz*(kowal+strój farmera+opaska na oku) ^brak glejtu).

Jego przełożeni nie byli jednak zachwyceni i przenieśli Stanley’a do koszar, by nie narobił więcej problemów. Jednak i tam znalazł na to sposób – oto facet ubrany w szatę Maga Ognia podbiegł do lorda Andre i szturchnął go pięścią. Tutaj iloraz inteligencji wszystkich strażników (pierwszy znany ludzkości ujemny, warto dodać) podjął boleśnie prostą decyzję – trzeba zabić lorda Andre…



Po tych przygodach Stanley’a wyrzucono ze służby, więc wyruszył w świat… Tak trafił do Cesarskiego Miasta, gdzie, po zdaniu stosownego testu (popełnił trzy błędy ortograficzne we własnym imieniu) ponownie został strażnikiem. Jego doświadczenie pozwoliło mu zostać od razu wysłanym na ulicę tego wielkiego miasta. Szybko odniósł sukces – aresztował kobietę, która przypadkowo podniosła nie swoje jabłko w sklepie. Potem jednak wszystko wróciło na stare tory – do tego stopnia, że nawet nie zwrócił uwagi, ze ktoś zabił jednego z jego przełożonych, bo co go to obchodziło? Czy kiedykolwiek ktoś z góry zwrócił na niego uwagę? No, tym razem mu się udało – kolejny „wilczy bilet”. Po tych przygodach Stanley odwiesił swój hełm na kołek (nie trafił) i oddał się innym zajęciom, które nie wymagały aż takiego myślenia.




Nieszczęśliwie (dla IQ NPCów) Stanley dorobił się dzieci (bogowie wiedzą w jaki sposób…), one swoich pociech, aż wreszcie pojawił się Stanley jr, który poszedł w ślady swojego przodka i również został strażnikiem. W Windhelm. Praca jak praca – patrolowanie… pardon – łażenie po mieście i od czasu do czasu powrót do koszar. Banał. Prosty umysł Stanley’a jra ledwie to ogarniał, ale dawał radę. Nie przejmował się nawet plotkami o Rzeźniku, bo co go to w sumie obchodziło. On tu był Strażnikiem.

Pewnego dnia jednak zamordowano kolejną kobietę i zarządca poprosił o pomoc osobę, o której mówiono, że umie pokonać smoki. Jednak Stanley’a jr. niewiele to obchodziło, gdy okładał Dragonborna mieczem w czasie, gdy ten gonił jakiegoś obywatela. Fakt, że ten obywatel chwilę wcześniej chciał zabić jakąś kobietę zdołał ominąć umysł Stanley’a jr. o jakieś… trzysta punktów IQ.



Niedługo później Stanley jr, odznaczony przez jarla orderem Wybitnej Głupoty na Rzecz Mieszkańców, zginął bezpotomnie (łaska boska) podczas oblężenia miasta przez Legion. Nawet nam go nie żal, prawda?

Nie był on jednak ostatnim z rodu Stanley’ów, oj nie. Jeden z potomków „oryginalnego” - Ley ibn Stan – żył już w innym świecie: ściślej mówiąc w XII wiecznej Jerozolimie. Po serii ataków na możnych tych krain Ley ibn Stan został wcielony w szeregi żołnierzy pilnujących miasta. Szczęśliwie, wzorem swoich krewnych, jego umysł nie miał ani grama inteligencji, co pozwoliło mu na przeoczenie faktu, że facet w białej szacie, obwieszony bronią zniknął w polu widzenia i z całą pewnością nie siedzi na ławce między dwoma zwykłymi obywatelami. Co to to nie, Ley ibn Stan był wystarczająco durny, by o tym wiedzieć.

Niedługo później Ley ibn Stan dostał łuk do ręki i kazano mu patrolować dachy, Jednakże, w obliczu wroga, skomplikowana i trudna w obsłudze broń szybko została przez niego wyrzucona na rzecz typowej broni każdego osobnika z IQ poniżej dwa – kamieni. Tu jednak należy Ley ibn Stana pochwalić – rzucał nimi jak zawodowiec.



Co ciekawe, także Ley ibn Stan doczekał się potomstwa, które jednak bardzo długo czekało na powrót do zawodu. Ostatecznie Stan Ley został policjantem i przysiągł pilnować City of Lost Heaven przed działaniami mafii. Jego kariera zakończyła się dość szybko – podczas pościgu między dwoma rywalizującymi ze sobą Rodzinami, zatrzymał jednego z gangsterów za przejazd na czerwonym świetle i wlepił mu mandat. Zdezorientowany mafiozo mandat zapłacił, a jego kumpel w tym czasie zabił ścigających ich bandziorów.

Po latach banicji i wciąż spadającym IQ uniemożliwiającym spłodzenie potomstwa, ostatecznie linia Ley ibn Stana praktycznie wygasła. Ostatnim jego potomkiem był Stan del Ley, policjant pracujący w stanie San Andreas. Zgodnie z tradycją rodzinną – był najgłupszą żyjącą istotą, zmniejszająca IQ populacji NPCów o jakieś 3/4. Szczęśliwie, dla całego społeczeństwa, Stan del Ley zginął na służbie, gdy razem z innymi kolegami próbował zabić tego faceta, co stał na dachu i strzelał do wszystkich. Przez „próbował” należy rozumieć taktykę „kupą mości panowie” polegającą na wchodzeniu po wąskich schodach na dach i ginięciu od kul napastnika. Jeszcze szczęśliwej dla społeczeństwa - Stan del Ley nie posiadał rodziny, więc oszczędzono na rencie.



Kończąc ten wpis, należy jeszcze zwrócić uwagę na szefa policji w nieznanym z nazwy mieście. Komisarz Stanley Stanley (nie rodzina) zawsze bacznie przygląda się rozmieszczonym przez burmistrza posterunkom i wytycza ich strefy wpływów. Niby nic szczególnego, ale czasami trafi się dom poza zasięgiem „prawa” i komisarz zabrania tam jeździć jednostkom choćby niewiadomo co się działo.

Opowieść oparta na faktach autentycznych. Wszelkie nawiązania do prawdziwych osób są przypadkowe.


PS. Mam nadzieję, że wszyscy realni policjanci nie wzięli tego do siebie ;).

sobota, 14 kwietnia 2018

Wreszcie coś naprawdę mądrego


Było kilka tygodni przerwy, więc czas na… nie, nie MSMa, drodzy czytelnicy, choć takie treści też się tu znajdą. Tym razem trzeba (w końcu) zająć się drugą stroną skali… A w każdym razie pozycją bliższą tej „drugiej stronie” :P, czyli MoG. Książce Ewy Krzyżak-Szymańskiej i Andrzeja Szymańskiego pt. „Profilaktyka nowych uzależnień wśród dzieci i młodzieży, zarys problematyki” (2013) należy przyznać, że stara się przedstawiać gry tak, jak nauka nakazuje. Nie zawsze wychodzi (o czym zaraz się przekonacie), ale jest z całą pewnością dużo lepiej, niż w wielu opisywanych już przeze mnie MSMach.

Zajmę się tylko jednym rozdziałem, zatytułowanym „Gry komputerowe jako najbardziej niebezpieczne zabawy współczesnych czasów – profilaktyka uzależnienia od gier”.

W ostatnim czasie jedną z najpopularniejszych form rozrywki stały się gry komputerowe. {przypis} W 1972 roku powstała pierwsza gra komputerowa „PONG” przedstawiająca uproszczoną grę w ping-ponga.

Pierwszy fragment (a ściślej – przypis) wróży niezbyt dobrze reszcie tekstu. Ale spokojnie:

(…) Obecnie ich twórcy, wykorzystując dynamiczny rozwój techniki komputerowej, doprowadzili do tego, ze stały się one intrygujące dla konsumentów, zarówno pod względem fabuły, grafiki, jak i dźwięku.

Dziękuję Autorom za te słowa – wreszcie coś mądrego ktoś napisał, a nie w kółko „gry są coraz brutalniejsze!” :).



(…)Wbrew powszechnym opiniom w gry komputerowe, oprócz dzieci i młodzieży, równie chętnie grają dorośli. Amerykańska organizacja ESA (…) podaje, że w USA średni wiek gracza wynosi 33 lata. Jeśli chodzi o nasz kraj, zgodnie z wynikami badań z 2011 roku, które zostały przeprowadzone przez Interaktywny Instytut Badań Rynkowych na 1000 Polaków, najliczniejszą grupę graczy stanowiły osoby dorosłe w wieku 25-30 lat (26%), z kolei nastolatkowi, w wieku 15-18 lat, obejmują 10% populacji graczy.

Kolejny bardzo dobry (i bardzo ważny!) fragment – trzeźwe spojrzenie, dane i nie odwoływanie się do stereotypów. Czyli wszystko to, co powinno cechować dobrą naukę.

(…)Dzisiaj zjawisko gier komputerowych budzi coraz większy niepokój wychowawców, pedagogów i rodziców. Wynika to z faktu nie tylko niskiego poziomu nadzoru i słabej kontroli rodzicielskiej nad tym zagadnienie, ale także z obawy, iż gry wywierają negatywny wpływ na rozwój dzieci i młodzieży oraz że uzależniają. Pojawiają się też liczne mity na ich temat, które w dyskusjach praktyków i teoretyków próbuje się raz podtrzymywać, innym razem obalać.

I tym razem muszę Autorów pochwalić – zauważyli rolę rodziców (i nauczycieli) w wychowaniu dzieci.

Dalej Autorzy wymieniają gatunki gier, ale to trochę nudne – szczególnie, że zrobili to zaledwie poprawnie, ponieważ… odnieśli się do staroci typu Space Ace. Niemniej – nie mam co się czepiać. Idźmy dalej – krótki fragment podrozdziału „Negatywne aspekty grania w gry komputerowe. Dlaczego krótki? Bo jakbym oceniał tylko ten podrozdział to w tytule widzielibyście „The Best of MSM” :).

W ramach zainteresowania zaletami i wadami gier komputerowych pojawiło się szereg badań próbujących udowadniać założone tezy o szkodliwości bądź pozytywach ich oddziaływania na użytkownika. Należy zaznaczyć, że ogólna ocena gier jest niejednoznaczna i do dnia dzisiejszego nie przeprowadzono takiej naukowej eksploracji, która w sposób zasadniczy zmieniłaby to stanowisko.

Nic dodać, nic ująć.



Dalej jest o systemach oceniania gier (PEGI, USK i ESRB), ale także jest całkiem sporo ciekawych treści dla nauczycieli i rodziców, choćby linki do materiałów z kampanii społecznej „Graj Bezpiecznie”… Tylko szkoda, że już nie działają :(. Warto jednak przytoczyć kilka fragmentów:

Aby uchronić dzieci i młodzież przed szkodliwym wpływem gier komputerowych, w pierwszej kolejności realizuje się działania skierowane do rodziców. Mają one na celu:
poznanie przez opiekunów sposobu oddziaływania gier komputerowych na nieletniego gracza,
zaznajomienie rodziców z rodzajami gier komputerowych dostępnych na rynku,
edukowanie rodziców w zakresie wykorzystania gier w rozwoju dziecka.
Celom tym przyświeca idea, aby prawni opiekunowie mogli świadomie czuwać nad rozwojem dziecka, wykorzystując w jego zabawie czy edukacji rozsądnie i krytycznie dobrane gry komputerowe.

I tu mam pytanie do Was – czy w Waszej szkole (lub szkole Waszego dziecka) organizowane są takie kursy/szkolenia? Z ciekawości zajrzałem na stronę mojej dawnej podstawówki i znalazłem jedynie informację o przeciwdziałaniu cyberprzemocy… Ale może rodzice mają więcej opcji ;).

Rodzice, przy wyborze gier dla swojego dziecka – pod względem wieku i niebezpiecznych treści w niej zawartych – mogą korzystać z (…) systemu klasyfikacji PEGI. Jednak każde dziecko jest inne i to rodzice muszą podejmować ostateczną decyzję, jakie obrazy i doświadczenia będą odpowiednie dla ich podopiecznych. Jeśli uznają, że gry, w które dziecko chce zagrać, są dla niego nieodpowiednie, powinni porozmawiać o tym z dzieckiem, a w sytuacji braku pozytywnego skutku rozmowy, muszą konsekwentnie wprowadzić odgórne zasady, chroniące dziecko przed negatywnym skutkiem gier.

Cóż… Tutaj mam pewne uwagi – typu, że dziecko i tak znajdzie sposób na zagranie (choćby u kolegi), ale w sumie co ja się tam znam ;). Dodatkowo, wreszcie, po tylu MSMach, trafili się Autorzy, którzy pokazują KTO odpowiada za dziecko. I, co ważniejsze, nareszcie zauważają ważną kwestię – że dzieci nie są takie same. Chwała im! :)

Dalej Autorzy wymieniają, za H. Konowalukiem, „pewne reguły korzystania z gier komputerowych przez dzieci, które rodzice powinni przyswoić i ich przestrzegać”. Oto one:

1. Rodzice powinni uczyć się nowości przed dziećmi (pozwala to na zachowanie autorytetu w oczach dziecka)
2. Rodzice powinni grać wspólnie z dzieckiem (pozwala to dbać o wzajemną komunikację i zaufanie)
3. Rodzice powinni sposkojnie {nie moja literówka…} i rzeczowo oceniać wątki treściowe gier tak, aby nauczyć dziecko do nich dystansu
5. Rodzice powinni wprowadzić dyscyplinę czasową korzystania z gry, w przedziale od 30 minut do 45 minut.

Tu chyba nawet nie mam co dodawać – tylko tyle, że dobrze, że ktoś to napisał. Gdyby tylko Ci wszyscy zatwardziali przeciwnicy gier zechcieli to przeczytać...

Już prawie koniec  - na zakończenie rozdziału Autorzy przedstawiają „mity dotyczące korzystania z gier komputerowych przez nieletnich wg H. Jenkinsa z Massachusetts Institute of Technology”:

1. Powszechna dostępność gier prowadzi do epidemii przemocy wśród nieletnich ->Dane statystyczne policji amerykańskiej nie potwierdzają, by gracze popełniali więcej przestępstw niż ci nieletni, którzy nie grają (…).
2. Badania naukowe dowodzą, ze brutalne i pełne przemocy gry wzmagają agresję u ich odbiorców -> Badania prezentujące taki pogląd zwykle są wycinkowe, niepełne i posiadają błędną metodologię. Zachodzi korelacja między agresją a chęcią grania w pełnie przemocy gry (gry komputerowe są jednym z czynników mogących wywołać zachowania agresywne, jednak brak jest wystarczających badań, które by to udowodniły).
3. Głównymi odbiorcami gier są dzieci -> Faktem jest też, że 62% graczy konsolowych i 60% grających na PC ma więcej niż 18 lat i te proporcje pogłębiają się na „niekorzyść” dzieci w miarę jak dorasta  starzeje się pierwsza generacja „wychowanych” na graniu.
4. W gry grają w zasadzie tylko mężczyźni -> Historycznie jest to prawda. W ostatnich latach jednak zmienił się stosunek sił i nie tylko jest coraz więcej grających kobiet, ale na przykład w sektorze gier internetowych (casual) jest już więcej graczy-kobiet niż graczy-mężczyzn.
5. Gier używa się do szkolenia żołnierzy – dzieci w nie grające uczą się wiec zabijania -> Wg D. Grossmana dzieci grające w symulatory militarne uczą się odruchów żołnierskich – reagowania agresją i brutalnością. Jehgo badania jednak oparte były na założeniach, że grający jest wyrwany z kontekstu kulturowego, nie podchodzi krytycznie do prezentowanych treści i chętnie powtórzy swoje zachowania z wirtualnego świata w świecie rzeczywistym.
6. Gry nie przekazują nam żadnych pozytywnych wartości -> Potocznie mówi się, że gry są głupie, oparte na prostych bodźcach reakcji i nie mogą niczego dobrego nauczyć. Wg H. Jenkinsa gry mogą uwrażliwiać społecznie, uczyć emocji, przedstawiać poważne rozterki etyczne.
7. Gry przyczyniają się do społecznej alienacji -> Z osób grających często 60% gra ze znajomymi, 33% z rodzeństwem, 25% z małżonkami lub rodzicami. Nawet w przypadku gier zaprojektowanych dla jednej osoby często siada ich więcej – komentując, udzielając rad grającemu, dopingując. Jednocześnie ciągle rośnie odsetek gier do rozgrywek wieloosobowych.
8. Kontakt z grami znieczula -> Dzieci bez najmniejszych problemów odróżniają zabijanie wirtualne od prawdziwego i przywiązują do nich inne wartości emocjonalne. Brutalne gry prowadzą tylko i wyłącznie do brutalnych gier, nie do brutalnych czynów.

Czyli, praktycznie, to, o czym tu piszę od dłuższego czasu, ale przedstawione w sposób bardziej naukowy (tak, zauważyłem „słowo-wytrych” ;)).

Na zakończenie – słowo o aneksie... pojawiają się tam „propozycje materiałów dydaktycznych dotyczących problematyki uzależnienia od gier komputerowych”. Niby okej, ale pojawia się tam… propozycja użycia odcinka serialu „Na dobre i na złe” pt. „Gry komputerowe to zło”. Znalazłem w Sieci omówienie tego odcinka (jakby ktoś znalazł oryginał to proszę o link ;)) i… raczej bym go nie pokazywał uczniom w czasie lekcji, bo naraziłbym się na śmieszność :).

Ale, w ogólnym rozrachunku, uważam, że książka jest świetna. Szkoda tylko, że częściej są cytowane jednak te, które piętnują gry… Ale i tak polecam – MajinYoda ;).



sobota, 7 kwietnia 2018

To było Super!


Dokładnie trzynaście dni temu zakończył się jedyny serial, który (premierowo) oglądałem – Dragon Ball Super. Ponad rok temu (!) pisałem Wam o moich wrażeniach (link wrzucę, jak mi bloga na Forum Actionum odblokują), więc nadszedł czas napisać o moich przemyśleniach dotyczących ostatniej sagi i serii jako całości.

Zanim zacznę to muszę Was ostrzec – będzie trochę spoilerów. Dodatkowo, wykorzystane w tekście grafiki pochodzą ze strony dragonball.wikia.com oraz jbzdy.pl :).

Już na początku muszę przyznać, że „Universal Survival Saga” – najdłuższa w historii DB, bo licząca 54 odcinki – była jednocześnie najlepsza w całym Super. Ale po kolei.

Postacie

Gdy tylko zapowiedziano ten „arc” spodziewałem się, że zobaczę całe spektrum nowych postaci i nie zawiodłem się. Zacznę jednak od naszych bohaterów. Przede wszystkim zupełnie nie rozumiem jednego zabiegu, który w Super już się pojawił – przesadne wzmocnienie Master Roshi’ego. Wiem, że w pierwszym DB był bardzo silny, ale przy postaciach osiągających moc bogów? Serio, panie Toriyama? Tyle dobrze, że w czasie Turnieju „Genialny Żółw” bardziej polegał na sprycie niż walce wykorzystując m.in. Mafubę, czy pokonując „humorystycznie” (a raczej – ciut zboczenie, co jest normalne dla tej postaci ;)) jedną z przeciwniczek. Ale ogólnie, werbowanie go do turnieju nie miało najmniejszego sensu.


Co innego Frieza, który miał swoje momenty w tej sadze, choć znowu -  spodziewałem się, że będzie gorszy. Tymczasem poza kilkoma zagrywkami w jego stylu (pastwienie się nad przeciwnikiem zmuszając go do samoeliminacji czy naigrywanie się z Frosta) raczej stał na uboczu i przez większość czasu nie robił nic.

O niektórych pozostałych postaciach i ich mocach napiszę później.

Przechodząc do nowych bohaterów – całkowicie rozczarował mnie Jiren, czyli najsilniejszy wojownik na arenie. No serio, rozumiem, że Toriyama chciał pokazać „postać tak silną, że boją się jej bogowie zniszczenia”, ale chyba trochę przesadził. Szczególnie, że właściwie niewiele wiemy o samym Jirenie, poza tym, że ktoś zabił jego kogoś tam i on jest przez to zły i w sumie to chce być tylko silny. No bez jaj.

Co innego dwie pierwsze kobiety rasy Saiyan pokazane w serii – czyli Caulifla i Kale, które szybko stały się moimi ulubionymi postaciami w Super. O ile jednak Kale była właściwie jedynie kanonicznym Brolym (przynajmniej dowiedziałem się, że jarmuż (kale) i brokuły (broccoli) pochodzą z tej samej rodziny roślin - Brassica oleracea, zawsze coś ;)), tak Cauliflę nazywałem „Vegetą w spódnicy” ze względu na jej zachowanie. Dodatkowo, to właśnie ona jako pierwsza stała się Super Saiyanką (kanonicznie), więc tu też dla niej plus. Fajnie też, że obie się scaliły przez Potarę, tworząc Keflę (która jednak nie była aż tak ciekawa, jak może się wydawać).

Odnośnie reszty nowych postaci… nie bardzo mam co o nich napisać, bo większością się nie przejmowałem ani trochę. Ot, jacyś tam biegają, coś tam robią, ale w sumie to nie mają żadnego znaczenia. Nawet Ribrianne okazała się tak nudna, że nawet nie zawracałem sobie głowy tym, co robi.

Warto tu jednak wspomnieć o bogach zniszczenia, którzy zostali pokazani w całej okazałości. Najlepiej (poza naszym Beerusem, rzecz jasna) wyglądała Helles (którą nazywałem Kleopatrą), Belmod (Joker ;)) oraz Iwne (ten śmieszny mały brodacz). Reszta była tylko zapychaczami.
  
Fabuła

Ogólnie, założenia tej sagi były dość proste – Zeno się nudzili i, za namową Goku, zorganizowali turniej, w którym nagrodą, poza Boskimi Smoczymi Kulami (czy jak je tam nazwać po polsku) było przetrwanie. Wydaje się super, szczególnie patrząc na dotychczasowe zachowanie obu „wszech-bogów”.

Właściwie to nie ma się czego czepiać - standardowe zagrywki Toriyamy - niekończące się walki, zawieszenie akcji, nagłe wydarzenia wpływające na akcję - nie odpychały mnie.

Szkoda tylko, że zakończenie serii było strasznie przewidywalne. Ale to dobrze, choć lekko się zawiodłem – szczególnie brak Vegito/Gogety. Szkoda, liczyłem, że ostateczna walka rozegra się właśnie między którąś z fuzji Goku i Vegety a Jirenem. Tak się jednak nie stało.



Oczywiście, jak to w Dragon Ballu, nie zabrakło dziur fabularnych. Ale nie wiem czy jest sens się w nie zagłębiać – w końcu za to też kochamy ten serial, prawda? :)

„Ga ga ga ga gachida ze…”

Na koniec zostawiłem sobie nowe umiejętności i moce pokazane w serii. Zacznę ponownie od zawodu – czemu Gohan jest taki słaby? Rozumiem, że jego Unlocked Potential jest już trochę słaby, ale żeby obrywał praktycznie od każdego? No bez żartów.

Inną kwestią jest dziwaczne skalowanie mocy postaci. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko na potrzeby serialu, ale czy serio mam uwierzyć, że dwóch Nameczan jest dość silnych, by walczyć na równi z Gohanem i Piccolo? Wiem, że byli połączeni z innymi ze swoich ras, ale obaj „nasi” powinni ich byli pokonać bez najmniejszego problemu. A tu nic z tego.

Zawiódł mnie także Vegeta, czyli moja ulubiona postać. Poza tym, że nie doszło do fuzji między nim a Kakarotto to jeszcze był jakiś taki… słaby. Jedyna dobra walka, jaką stoczył, była z Toppo, gdzie całkowicie niepotrzebnie zużył całą swoją energię tylko po to, by dwa odcinki później dać się wyeliminować Jirenowi.

Głupotą byłoby nie wspomnieć o Ultra Instinct, który Goku „odpalił” w sobie. Fajnie, że twórcy nie zrobili z niego przekokszonej postaci (jak ma to miejsce z Supermanem) ograniczając tę zdolność do niezbędnego poziomu. Podobały mi się też zabiegi pokazujące jak Goku UI mija ciosy, pociski i jak atakuje. A „Ultimate Battle” w wykonaniu Akiry Kushidy za każdym razem mówił mi „zaraz się zacznie!”.



Pozostaje jeszcze kwestia wspomnianych wcześniej Saiyanek. Ponownie, Toriyama każe nam wierzyć, że obie po zaledwie dwudniowym treningu są w stanie walczyć na równym poziomie z innymi postaciami. Choć Berserker Kale byłą całkiem spoko – szczególnie, gdy wszystko niszczyła. I nie była zbyt potężna, czego można by się było spodziewać, pamiętając co potrafił zrobić Broly.

Podsumowanie

Jak wspomniałem na początku, USS przyciągała mnie do ekranu przez wszystkie odcinki tak mocno, że nie odczuwałem znużenia. Gdybym miał wystawić ocenę tylko tej sadze to dałbym jej 5/6. Jeśli chodzi o cały Dragon Ball Super to muszę mu, jako całości, wystawić ocenę niższą, mianowicie 4/6.

Mam jednak nadzieję, że zarówno najbliższy film kinowy, jak i kolejna seria (zapowiedziana na bodaj 2019 rok) będą co najmniej równie dobre (a pod względem animacji – oby lepsze).

Do zobaczenia za tydzień! :)

Za wcześnie?

 Znacie już moje zdanie o starych grach wydanych w „wersji HD” . Ostatnio jednak naszła mnie inna myśl – a co z grami „early access”? Czy na...